
Sherlock Holmes
reż. Guy Ritchie
USA/Niemcy 2009r.
Warner Bros.

Guy Ritchie wiódł sobie spokojny żywot jednego z najbardziej uzdolnionych brytyjskich reżyserów młodego pokolenia. Za stosunkowo niewielkie pieniądze kręcił efektowne a zarazem niegłupie kino sensacyjne, okraszone czarnym, wyspiarskim humorem. Aż pewnego razu do jego drzwi zapukali Amerykanie z Warnera. „Dzień dobry. Mamy propozycję nie do odrzucenia. Dajemy Panu 90 milionów baksów, a Pan wskrzesi za nie Sherlocka Holmesa. Dlaczego Pan? No bo jest Pan Brytyjczykiem, w dodatku trendy Brytyjczykiem, no i wiemy, że Pana małżeństwo się sypie, więc będzie mógł Pan zapełnić czas po ewentualnym rozstaniu. Więc jak Panie Ritchie? Przyjmuje Pan zlecenie?”
Ritchie przyjął. Wprawdzie bez Jasona Stathama, ale za to z dużym budżetem, miał przenieść pierwszego superbohatera popkultury (o latających Panach w pelerynkach, z gaciami założonymi na spodnie jeszcze nikt wówczas nie myślał) w XXI wiek. Przesłanki były obiecujące, więc wywnioskował, że jest skazany na kasowy i artystyczny sukces:
1.mam Roberta Downeya Jr. – świetnego, przystojnego, kasowego aktora;
2.mam Jude’a Law – świetnego, przystojnego, kasowego i brytyjskiego aktora;
3.sam jestem Brytyjczykiem - jak nikt inny „czuję” Holmesa;
4.90 milionów dolarów to bardzo dużo - mogę stworzyć prawdziwie autorską wizję (a do tego nieźle zarobić);
5.wniosek – to musi się udać, wchodzę w to!
Czy się udało? Dla mnie powrót Sherlocka nie okazał się zbyt efektowny. Z ekranu zwyczajnie wieje nudą. Fabuła? Ciąg bardziej lub mniej spektakularnych pogoni, demolek z zagadką w tle. Zagadka? Mógłby rozwiązać ją zwykły chałturnik, szkoda talentu Holmesa. Aktorstwo? Jasne, że Downey Jr., Law, czy Mark Strong grają świetnie. Jest jednak pewne „ale”. Patrząc na grę Downeya odnoszę dziwne wrażenie, że po „Iron Manie” jedynym pomysłem twórców na tego świetnego aktora, jest wyciśnięcie z niego jak największych pokładów cynizmu. A to przy piątym razie może okazać się zwyczajnie nudne. Zdjęcia? Wprawdzie mamy pięknie sfotografowany XIX-wieczny Londyn. Ale gdy zdajemy sobie sprawę z rozmaitych F/X-owych ingerencji (podkolorowane niebo, błeee) czar pryska. Ritchie? W pewnych momentach udało mu się przemycić część „siebie”. Chociażby w efektownych scenach mordobić (czuć „Przekrętem” na kilometr) z ciekawymi „futurospekcjami” w slow motion. Pozostaje jednak uczucie niedosytu. Z takimi aktorami i technicznym zapleczem, to mógł być naprawdę dobry film. Co przyczyniło się do tego, że efekt jest – łagodnie mówiąc – dość średni?
Oczywiście nie bez znaczenia pozostaje fakt, że to film hollywoodzki. Twórca musiał kierować się nie tylko autorską wizją, ale i zadbać o rachunek ekonomiczny. I ta sztuka się udała – w samych Stanach film zwrócił się dwukrotnie. Sequel przesądzony … Trochę mi to nie w smak. Dla mnie „sprawa mogłaby zostać zamknięta” po tych dwóch godzinach seansu.
Arek