GOLDEN SLUMBERS. BLOG MUZYCZNO - FILMOWY NA CZASY KRYZYSU.

Żyjemy w czasach, w których Czesia z "Klanu" pisze książkę o tym jak stać się sławną, a idiota wspinający się po piorunochronie jest postacią kultową. Dlatego tak bardzo potrzebne są w Polsce prawdziwe autorytety. A blog "Golden Slumbers" to prawda 24 razy na akapit.

29 mar 2010

TAK NA OKO #14: KWIAT BEZ PŁATKÓW.


Kwiat pustyni
reż. Sherry Horman
Austria/Niemcy/Wlk. Brytania 2009r.
Kino Świat





Po raz kolejny życie napisało gotowy filmowy scenariusz. Po raz kolejny droga na kinowy ekran poprzedzona została wcześniejszym spisaniem go na kartach bestsellerowej powieści. I w końcu po raz kolejny, jego zaadaptowanie na celuloidowej taśmie, związane było z pewnymi uproszczeniami i chwilami nieznośnego ekranowego patosu. Niemniej, reżyserce dzieła - Sherry Horman - mimo tych słabszych momentów, udało się stworzyć film, który zwyczajnie dobrze się ogląda.

"Kwiat pustyni" opowiada historię pochodzącej z Somalii modelki i pisarki Waris Dirie (zjawiskowo piękna Liya Kebede), która jako dziecko została poddana rytualnemu zabiegowi obrzezania, który okaleczył ją psychicznie i fizycznie do końca życia. Po tym zdarzeniu, w wieku 13 lat została sprzedana za żonę starszemu mężczyźnie, po czym wyemigrowała do Wielkiej Brytanii. Tam - ledwo wiążąc koniec z końcem - została zauważona przez znanego fotografa Terry'ego Donaldsona (Timothy Spall; w filmie zmieniono jego nazwisko, naprawdę nazywał się Donovan), co zapoczątkowało jej karierę supermodelki.

Przez dwie godziny śledzimy losy Waris, która z brzydkiego kaczątka staje się pięknym łabędziem. Momentami historia razi zbytnią schematycznością, jednak przez większość czasu twórcom udaje się umiejętnie balansować na cienkiej granicy oddzielającej kicz od dobrego smaku. Bardzo dobrze zaakcentowane zostały kulturowe różnice między dziewczyną, a Brytyjczykami. O obcości Waris świadczy chociażby jej tradycyjny, kolorowy somalijski strój, który odróźnia ją od autochtonów. Owo zderzenie kultur wygrane zostało również, poprzez zestawienie jej z neurotyczną Marylin (Sally Hawkins). Mimo początkowej niechęci do Waris, w końcu staje się jej dobrą przyjaciółką, a także swojego rodzaju przewodniczką po chaotycznym i zabieganym świecie Zachodu.

Istotnym aspektem filmu Horman, jest ukazanie przemiany Waris. Chcąc egzystować w obcym kraju, musi zasymilować się ze społeczeństwem. Z początku o jej adaptacji świadczą pojedyncze, gesty - podarownie jej "imprezowej" sukienki przez Marylin, praca w McDonald's gdzie musi obowiązkowo nosić służbowy uniform, nauka angielskiego. Kolejnym etapem asymilacji, jest otrzymanie brytyjskiego obywatelstwa. Dziewczyna przebywa na terenie kraju nielegalnie, dlatego chcąc otrzymać brytyjski paszport, musi zawrzeć fikcyjne małżeństwo. Trzecim - najistotniejszym - aspektem metamorfozy, jest iście "pigmalionowskie" uczynienie z dziewczyny pięknej Kobiety, które dokonuje się poprzez utrwalenie jej piękna na zdjęciach Terry'ego.

"Kwiat pustyni" można odczytywać na wiele sposobów. Dla jednych, będzie to kolejne wariacja historii Kopciuszka. Inni pochylą się nad "zderzeniem cywilizacji" i śledzić będą proces asymilacji Waris. Zainteresowani genderowymi teoriami, zwrócą zaś uwagę na symboliczne okaleczenie Waris. Rytualne obrzezanie pozbawiające kobiety organu, który determinuje ich kobiecość. Właśnie ten ostatni aspekt wydaje mi się najciekawszy. Poddaje on w wątpliwość sens tego, jak i innych rytuałów, praktykowanych w wielku zakątkach świata. Statystyki mówią, że 90% kobiet w Somalii poddawanych jest obrzezaniu. Wiele z nich ginie w trakcie samego procesu, inne później, wskutek zakażeń. Pamiętam jak kilka lat temu, jedna ze stacji telewizyjnych rozpoczęła kampanię, której głównym hasłem był slogan w stylu - "szanując własną kulturę, chwalmy odmienne". Wtedy wydawało się to oczywiste. Jednak jaką postawę przyjąć, gdy owa "odmienność" zamiast chluby, przynosi społeczeństwu szkody?

P.S. Oglądając trailer, wsłuchajcie się w muzykę Martina Todsharowa. Dla mnie to jeden z najlepszych kinowych motywów ostatnich lat.



Arek

25 mar 2010

WPADŁO MI W UCHO #5: YES!


NO!NO!NO!

"NO!NO!NO!"

Pomaton EMI 2010







Z powodu wolnego w grafiku i braku lepszych zajęć, trójka kumpli zakłada nową kapelę. Twór ów zowie się NO!NO!NO!, a w jego skład wchodzą uznane postaci rodzimej sceny pop/rockowej: Przemek Myszor, Wojtek Powaga (na co dzień - Myslovitz) oraz Tomek Makowiecki (na co dzień jako Tomek Makowiecki). I słucha się tego dobrze.


Debiut 3xNO! to przede wszystkim niezłe, polskie piosenki, owiane aurą psychodelii i posiadające delikatny, artystyczny sznyt. Nie obraziłbym się, gdyby taki np. „Doskonały pomysł” na stałe zagościł w RMFie i Zetce.



Zarówno ten kawałek, jak i cała płyta ma jedną niesłychana zaletę - nie obraża inteligencji słuchającego.


Kamil

21 mar 2010

BULLSHIT CORNER #1: UCZ(Y)MY SIĘ OD NAJLEPSZYCH!


Filmy i piosenki mają przynajmniej jeden wspólny element z pracami magisterskimi. Mogą być odtwórcze. Jednak tak jak w przypadku magisterki, za każdym razem ta odtwórczość musi być wyraźnie zaznaczona. Studenci swoimi inspiracjami chwalą się (albo i nie) w przypisach. Filmowcy gadają, że, dajmy na to - w scenie z "Commando", w której Arnie odsyła na łono Abrahama setki duszyczek inspirowali się bezpośrednio "Siódmą pieczęcią". Muzycy Radiohead w "Kid A" czerpali to co najlepsze od Pendereckiego, Autechre, Can, Charlesa Mingusa i innych, którzy w momencie wywiadu przyszli na myśl Yorke'owi i spełniali warunek bycia wystarczająco "sophisticated". To skrajne przypadki. Czasami jednak twórcy idą na łatwiznę i zżynają w sposób bezczelny. Na dwa sposoby. Pierwszy jest legalny - filmowcy metkują swoje dzieła jako remake'i, a muzycy nazywają je coverami. Drugi to już działalność na pograniczu kryminału, w którym pojawia się mityczny termin "ochrony praw autorskich".

Jednak koniec końców, żyjemy (podobno) w czasach kiedy wszystko już wymyślono. Artyści bawią się w postmodernistyczne gierki - filmowcy trawestują, a muzycy samplują na potęgę. Może zrezygnujmy więc z oficjalnych "przypisów". Kto będzie chciał poznać korzenie i tak to zrobi. Kto nie, ten dalej będzie żył w przekonaniu, że nielinearną narrację po raz pierwszy zastosował Tarantino. Poza tym czasami artyści wpadają na podobne pomysły naprawdę przypadkowo. Niekiedy zaś potrafią dość umiejętnie zatuszować swoją "ściągawkę". Przyjrzymy się tutaj czterem polskim przykładom, jak w fajny sposób można ukryć pewne inspiracje (z jednej i drugiej strony). Znalezione przeze mnie przypadkowo. Ostrzegam, że czasem trudno za pierwszym razem dosłyszeć podobieństwo. Ale jeśli dobrze wytężycie słuch to usłyszycie ...

1) że największy boysband w historii polskiej muzyki rozrywkowej odrobił lekcję z żelaznej klasyki; co więcej, chłopcy nie wzorują się na kimś ot tak po prostu dobrym; oni wzorują się po prostu na najlepszych w historii:



a teraz wyraźnie wsłuchajcie się we fragment od mniej więcej 0:54 do 1:00, w tym wielkim hicie



dla mnie to ta sama melodia co na początku piosenki Beatlesów, tylko przyspieszona i wyplumkana na syntezatorku. Wiem, możecie posądzić mnie o to, że słoń nadepnął mnie na ucho, ale słowo - it works (mój wspólnik też to wyczaił). W sumie to czuję się trochę niezręcznie, eksponując tutaj ten fakt. Marcin Miller to klawy chłop z Mazur, dlatego nie chciałbym żeby na bloga zajrzała Yoko Ono i zaczęła ubiegać się o tantiemy ...

2) posłuchajmy sobie teraz dla odmiany trochę bardziej "kwaśnego" boysbandu z pierwiastkiem kobiecym



a teraz bandu najsłynniejszego śpiewającego przedstawiciela służby zdrowia w Polsce



nie przypominam sobie, aby Kuba Sienkiewicz napomknął kiedyś, że inspirował się TVU, wszak podobieństwo zadziwiające. Jednak w tym wypadku można mu wybaczyć. Elektryczne Gitary to był naprawdę fajny, jajcarski zespół. A ten cover (?) to zwyczajnie dobry kawałek. Dodatkowo duże brawa za świetne dobranie refrenu, który fonetycznie brzmi prawie jak oryginał!

3) i zmieniamy strony; o ile Boysi i Elektryczni podkradali jaja dinozaurów, to Big Cyc przewidział co będzie hajpowane za parę lat; pod spodem moi ukochani Kanadyjczycy z Arcade Fire (wsłuchajcie się między 3:52 - 4:05)



a teraz oceńcie, czy facet to rzeczywiście świnia i czy czasem melodia tego faceta nie posłużyła za kanwę dla piosenki kanadyjskiego zespołu ;-)



4) na koniec kolejny przykład z cyklu - "Polacy nie gęsi i swoją muzę mają"; Panie i Panowie - koronny dowód na to, że to nie Elvis putnął śmieci tu de hasiok; najpierw oddajemy głos Pogodno



a teraz bezczelnemu plagiatorowi (od 0:21 do 0:40 chociażby). Shame on you Mr. Beck! ;-)



Wnioski. Jeśli zżynamy - to od najlepszych. Jeśli uczymy - to też tylko najlepszych.

P.S. Rzecz jasna wpis ma charakter humorystyczny i jest bardziej teorią spiskową niż rzetelnym wywodem. W końcu światem i tak rządzi przypadek ...

Arek

20 mar 2010

TAK NA OKO #13: ALLEN ZNÓW W NOWYM JORKU.


Co nas kręci, co nas podnieca
reż. Woody Allen
Francja/USA 2009r.
Kino Ś
wiat






Cofnijmy się o siedem lat. W 2003 r. Allen nakręcił film "Życie i cała reszta", w którym wcielił się w rolę podstarzałego komika Davida Dobela, będącego mentorem głównego bohatera - Jerry'ego Falka (Simon Biggs). Bez trudu można było dostrzec podobieństwa między dwójką bohaterów, których dzieliła generacyjna przepaść. Falk był w gruncie rzeczy Dobelem, tylko kilkadziesiąt lat młodszym. Był Allenem z lat młodości. Na końcu filmu Dobel znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Jerry zaś opuszczając Nowy Jork wspomina swojego dziwnego przyjaciela.

Piszę o tym filmie nie bez powodu. "Życie i cała reszta" okazała się ostatnim nowojorskim filmem Allena, w którym wystąpił. Symbolicznie zniknięcie Dobela, było pewnego rodzaju znakiem, który twórca dał swojej publiczności. W swoim następnym filmie "Melinda i Melinda" reżyser już na ekranie się nie pojawił. Zaś w nakręconym w 2005r. "Wszystko gra", nie pojawił się nawet unieśmiertelniony przez Allena Nowy Jork. Reżyser opuścił Manhattan i zrealizował cztery filmy w Europie. O ile pierwszy z nich - nakręcony w Londynie film "Wszystko gra", był dziełem, które mogło konkurować nawet z najlepszymi obrazami Allena, to już kolejne dawały powody do postawienia krzyżyka na twórcy "Zeliga". "Scoop" okazał się nieudaną komedią kryminalną. Jest to zarazem ostatni film w którym zagrał Allen i póki co nie zanosi się na to, żeby nowojorski okularnik kiedykolwiek wrócił na ekran (przypomnijcie sobie, jak skończył jego bohater). Ostatni z londyńskich filmów -"Sen Kasandry", okazał się zaś łopatologiczną lekcją z Dostojewskiego, której daleko było do "Zbrodni i wykroczeń", czy chociażby "Wszystko gra". Czwarty europejski film Allena - "Vicky Cristina Barcelona", śmiało można nazwać najgorszym w jego dorobku. Jak stwierdził mój wspólnik - zamiast męczyć się na seansie, lepiej obejrzeć Discovery Travel, albo poszukać zdjęć Barcelony w sieci ... Ale na szczęście pogłoski o śmierci Allena okazały się mocno przesadzone. Reżyser wrócił do swojego naturalnego środowiska i filmowo odżył ...

Postawmy jednak sprawę jasno, "Co nas kręci, co nas podnieca" ("brawo" tłumacze) to nie "Annie Hall", "Zelig", czy "Miłość i śmierć". Niemniej zaryzykuję stwierdzenie, że w tej dekadzie to po "Wszystko gra" najlepsze dzieło reżysera. Dobrym posunięciem, było ponowne uczynienie głównym bohaterem intelektualisty-neurotyka. A już strzałem w dziesiątkę obsadzenie w roli Borisa Yelnikoffa, amerykańskiego komika Larry'ego Davida. David jest jednym z twórców serialu komediowego "Kroniki Seinfelda", a także pomysłodawcą i scenarzystą improwizowanego serialu "Pohamuj entuzjazm" (video poniżej).




Obydwaj Panowie spotkali się już dwukrotnie. David zagrał małe role w "Złotych czasach radia", a także w "Nowojorskich opowieściach". Oglądając "Co nas kręci, co nas podnieca" nie sposób odnieść wrażenia, że w osobie komika, Allen znalazł idealne medium do przekazania swoich cynicznych, przeżartych sarkazmem myśli na temat kondycji świata i natury ludzkiej.

W swoim najnowszym filmie, Allen po raz kolejny wprowadził chwyty deziluzyjne (vide "Annie Hall", "Życie i cała reszta", "Wspomnienia z gwiezdnego pyłu"), które demaskują filmową rzeczywistość. Już w pierwszej scenie Boris zwraca się bezpośrednio do widzów. Ale co ważne - jest on jedynym bohaterem, który zdaje sobie sprawę z tego "że gra w filmie". Gdy mówi to swoim filmowym partnerom, ci pukają się w czoło, jakby słuchali majaków schizofrenika. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że owo burzenie ekranowego świata przez zwroty do widzów jest jedynie zwykłym "puszczeniem oczka". Sam miałem mieszane uczucia za każdym razem, gdy bohater zwracał się bezpośrednio do mnie. Ale wraz z ostatnim zdaniem, które na ekranie wypowiada Boris (też zwracając się do nas), stało się jasne, że "w tym szaleństwie była metoda". Zdradzać szczegółów nie będę, ale napisać mogę, że to jedna z najlepszych filmowych puent w karierze Allena.

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nowojorski okularnik zaserwował nam kilka błyskotliwych bon-motów. Tyrady Borisa - choć czasami przeszarżowane, zbyt długie i na siłę naszpikowane cynizmem - są zabawne i często trafiają w sedno. Moim ulubionym "żarcikiem", jest rozpatrywanie przez Borisa kondycji ludzkiej przez pryzmat automatycznych spłuczek w publicznych toaletach.

Cynizm i intelekt Yelnikoffa zostaje bardziej podkreślony przez to, że zostaje zestawiony z rozbrajającą ignorancją młodej Melodie (dobra rola Evan Rachel Wood). Relacja między stetryczałem starcem, a zagubioną dziewczyną jest rzecz jasna kalką z "Pigmaliona". Allen starannie wycisnął komediowy potencjał płynący z zestawienia tak różnych charakterów. Bezbłędnie poprowadził też aktorów grających rodziców Melodie. W tych rolach brylują znani z serialu "Sześć stóp pod ziemią" Patricia Clarkson i Ed Begley Jr. Matka Melodie - Marietta, z bogobojnej i sfrustrowanej kobiety, staje się erotycznie wyzwoloną reprezentantką nowojorskiej bohemy. Ojciec bohaterki - John, znajduje zaś swoje prawdziwe seksualne "ja".

Powracając do kanwy komedii intelektualnej, Allen udowodnił, że spisanie go na straty było przedwczesne. W "Co nas kręci, co nas podnieca" znów momentami widać rękę mistrza. Z komedii słowa, przechodzi w stronę komedii charakterów, mieszając obydwa elementy. Nie jest przy tym rzecz jasna oryginalny. Ale umówmy się - w końcu każdy reżyser kręci w gruncie rzeczy jedną i to samą historię, podawając ją na różne sposoby. Podobnie jest w przypadku Allena. Jego najnowszy film to znów bardzo ludzka historia, w której Nowojorczyk szuka odpowiedzi na od dawna frapujące go pytania - jaki jest sens życia? czy istnieje Bóg? dlaczego ludzie są źli? itp. Jednak tym razem robi to wg mnie w o wiele ciekawszy sposób? Dlaczego? To subiektywne odczucie, które idealnie oddają słowa jednej z bohaterek "Wspomnień z gwiezdnego pyłu": Bardzo podobają mi się Pana filmy, w szczególności komedie."

Arek

19 mar 2010

TAK NA OKO#12: STRACONA SZANSA COUNTRY.


Szalone serce
reż. Scott Cooper
USA 2009r.
Imperial - Cinepix





Swego czasu w mojej prywatnej klasyfikacji najbardziej obciachowych rzeczy, muzyka country zajmowała jedno z czołowych miejsc. Niosła sobie mniej więcej takie samo stężenie "siary" co techno, disco-polo, chodzenie w kalesonach, czy granie króliczka w szkolnym przedstawieniu. Metka "uncool" lgnęła do country jeszcze mocniej, gdy raz do roku telewizyjna dwójka pokazywała rodzimy Piknik Country w Mrągowie - z atrapami amerykańskich kowbojów na scenie i odpowiednikami redneck'ów pijących piwo pod sceną.

Ale w miarę nabywania kulturowego "backgroundu", zmieniało się moje postrzeganie tego gatunku. Rodzajem iluminacji był dziewiczy odsłuch tego utworu,



który jak się później dowiedziałem, nie był nawet autorską piosenką tego Pana, a coverem przeboju Nine Inch Nails. Jednak kawałek na tyle przyczynił się do przysłowiowego "zmiażdżenia jaj", że wzbudził mój szacunek dla Człowieka w Czerni (na tyle, że nawet nabyłem jego płyty). To przełożyło się z kolei szacunek dla całego gatunku, którego wprawdzie miłować i znać na wyrywki nie muszę, ale niebagatelnej roli i miejsca w amerykańskiej kulturze zanegować w żaden sposób nie mogę.

W 2005 roku (polska premiera odbyła się w 2006r.) James Mangold nakręcił "Spacer po linie" - biograficzny film o wspominanym powyżej Johnny'm Cash'u. Był to jeden z nielicznych głośnych (czyt. - powstałych w wielkiej wytwórni i szeroko reklamowanych) filmów fabularnych, którego motywem przewodnim była właśnie muzyka country. Film odniósł spory sukces finansowy i artystyczny. Laury zbierali przede wszystkim odtwórcy głównych ról - Joaquin Phoenix i Reese Whiterspoon (Oscar dla najlepszej aktorki). Cztery lata po filmie Mangolda, do kin trafia kolejny film którego tłem jest najbardziej amerykański gatunek muzyki.

O ile "Spacer po linie" był swoistym hołdem złożonym jednej z największych muzycznych ikon Ameryki, to "Szalone serce" można uznać za dzieło będące gorzkim komentarzem przemian, które dokonały się w country. Film Coopera jest na swój sposób dekadencki, gdyż ukazuje przemijanie muzyki amerykańskich kowbojów. Symbolem tego przemijania jest Bad Blake (Jeff Bridges), niegdysiejszy gwiazdor country, który nie dość, że zmuszony jest odgrywać chałturę w podrzędnych barach, to na dodatek jest na najlepszej drodze do wszycia sobie esperalu. Bad Blake jest - nomen-omen - melodią przeszłości. Na czasie jest zaś jego kolega po fachu - kilkadziesiąt lat i kilogramów młodszy Tomy Sweet (Colin Farrell). Niezwykle frapujące w owej relacji jest to, że twórcy nie uczynili ich rywalami sensu stricto. Dla Sweet'a, Bad Blake jest idolem. Co więcej, młody artysta ma wobec niego dług wdzięczności, gdyż to właśnie Blake pisał jego pierwsze wielkie przeboje. Sweet darzy Blake'a szacunkiem, Blake zaś unosi się honorem i nie chce wystąpić gościnnie na nowej płycie Sweet'a. Jedynym powodem dla którego mimo wszystko decyduje się na współpracę są pieniądze (supportuje występ młodej gwiazdy).

Ta ciekawa więź, która nie opiera się na bardzo hollywoodzkim motywie rywalizacji, a raczej utrzymana jest w tonie "respektu dla tradycji", w kontekście całego filmu staje się niestety tylko obiecującą zapowiedzią. Gdyby twórcy bardziej pochylili się nad ową relacją Blake-Sweet, moglibyśmy otrzymać jeden z najlepszych filmów ukazujących przemijanie tzw. "prawdziwej sztuki". Bo muzyka country jest w Stanach Zjednoczonych sztuką. Niesie ze sobą szalenie istotne sensy dla amerykańskiej kultury - niezależność, wolność, konfrontację, wzniesienie się ponad przyziemność. Ale owe wartości przemijają. Przemieszczanie się (wędrowanie) z miejsca na miejsce za pomocą różnych wehikułów, zostaje zastąpione potężną i dobrze zorganizowaną machiną - dziesiątkami ciężarówek. Kameralna atmosfera muzycznego wydarzenia, przytłoczona jest gigantyczną sceną i technicznymi fajerwerkami. Współczesna gwiazda country nie jest zaś typem oschłego twardziela pokroju Casha, a raczej postacią, która musi spodobać się szerokiej publiczności.

Niestety tak jak pisałem, traktat o sztuce schodzi na dalszy plan. Na pierwszy wysuwa się zaś Blake i jego zniszczone życie - kłopoty z alkoholem, bogata w miłosne niepowodzenia przeszłość, problemy z agentem, zesłanie na muzyczny margines. Sposób w jaki zostały ukazane jego słabości, razi jednak tabloidowym efekciarstwem i przerysowaniem. Rzecz jasna w jego życiu musi pojawić się punkt zwrotny, który pozwoli bohaterowi ogarnąć swoje życie i uchroni filmową historię od bycia kroniką upadku. Owym punktem zwrotnym jest najmniej atrakcyjna dziewczyna superbohatera w historii kina Maggie Gyllenhaal (Ci co widzieli "Mrocznego Rycerza" wiedzą co mam na myśli). Grana przez nią Jean, ma w sobie tyle wdzięku co bohaterki PRL-owskich kronik. Scena "wywiadu" kiedy ni z tego ni z owego bohaterowie zaczynają na lewo i prawo sypać "życiowymi mądrościami" to sześć gwiazdek w skali sztuczności. Od razu pojawia się iskra, bohaterowie nie mogą bez siebie żyć, a Bad Blake koniec końców uznaje, że to co robił ze swoim życiem było dość niefajne i że w końcu musi dostosować się do "nowych czasów".

Jakoś ciężko jest mi pisać o roli Jeffa Bridges'a. Uważam, że tegoroczny Oscar powinien powędrować albo w ręce Clooney'a albo Rennera. Bridges rzecz jasna zagrał bardzo dobrze, ale jak dla mnie - zbyt "oczywiście". Choć to już bardziej wina scenarzystów niż jego samego. Od początku wiemy, że mimo nękających głównego bohatera demonów, jest to jednak wrażliwy, poczciwy człowiek.

Jeśli miałbym Wam coś zasugerować, to zamiast samego filmu lepiej posłuchajcie nagrodzonej (zasłużenie!) Oscarem piosenki z filmu (video poniżej). Lepsza i 25 razy krótsza.*



* a zoszczędzony czas możecie poświęcić na przykład na przesłuchanie "American Recordings" Johnny'ego Casha :-)

Arek

16 mar 2010

TAK NA OKO #11: BEŁKOT ANIOŁA.


Nostalgia anioła
reż. Peter Jackson
Nowa Zelandia/USA/
Wlk. Brytania 2009r.
UIP







Mimo że od premiery ostatniego pełnometrażowego filmu Petera Jacksona minęły cztery lata, nie można napisać, że reżyser w tym czasie próżnował. W końcu żeby dokonać TAKIEGO wyczynu, trzeba trochę się napracować.


Zapewne nie był to efekt Abgymnica, Pajączka, czy witaminek, a zwyczajnej ludzkiej zawziętości, połączonej z magiczną dietą MŻ. Niestety ten spadek wagi przyczynił się najwidoczniej do spadku filmowej formy jednego z największych współczesnych kinowych wizjonerów. Po czterech filmach ("Władca Pierścieni x3" + "King Kong"), które kosztowały więcej niż "Avatar", Jackson postanowił nakręcić dzieło bardziej kameralne, któremu najbliżej do jego "Niebiańskich istot", niż do trylogii "złego smaku", czy też wymienionych wyżej mega-produkcji.

O co chodzi w "Nostalgii anioła"? Film jest historią 14-letniej dziewczynki - Susie (Saoirse Ronan), która została zgwałcona i zamordowana przez swojego sąsiada George'a Harveya (świetnie ucharakteryzowany Stanley Tucci). Po śmierci trafia ona do czegoś na kształt "nieba" i właśnie z niego śledzi życie swojej rodziny oraz swojego oprawcy.

W religii chrześcijańskiej, śmierć nie musi oznaczać końca. Wręcz przeciwnie, może być początkiem nowego życia w Królestwie Niebieskim. Może i w przypadku Susie tak będzie. Niemniej już teraz mogę napisać, że z pewnością wraz z jej śmiercią kończy się "to co dobre" w samym filmie Jacksona. Kończy się suspens, atmosfera lęku. Po śmierci Susie zaczyna się ten "zły film" - bełkotliwa historia zagubionego anioła, który błąkając się po cyfrowym niebie, tęskni za fizycznym światem. Śledzi losy swoich bliskich, czasem się smuci, czasem się denerwuje. A na końcu podsumowuje całą historię patetycznym i bełkotliwym monologiem.

Poza nudną i kulawą historią, w "Nostalgii anioła" Jackson popełnił również wpadkę obsadową, angażując do roli ojca Susie Marka Wahlberg'a. Zagrał nieźle, tyle tylko, że przez swoją młodzieńczą twarz, wygląda bardziej jak starszy brat, niż ojciec. Oglądając go jako ojca, czułem pewien dysonans, gdyż wyglądał bardziej jak 25-letni młodzian, niż głowa rodziny i tata prawie dorosłych dzieci. Zmarnowany został potencjał dwóch dobrych aktorek - Rachel Weisz i Susan Sarandon.

Jest jeszcze jeden aspekt, który czyni "Nostalgię anioła" filmem - może już nie tyle złym - co kontrowersyjnym. Mi po obejrzeniu, najbardziej utkwiła w pamięci postać pedofila grana przez Tucci'ego. Nie wiem czy to celowy zabieg Jacksona, kunszt Tucci'ego, czy też po prostu złe poprowadzenie historii. Niepokojący jest jednak fakt, że jedyną postacią "z krwi i kości" wydaje się być właśnie psychopata. A może to epilog trylogii "złego smaku"?

Arek

10 mar 2010

TAK NA OKO #10: CZTEREJ PANCERNI I CZOŁG.


Liban
reż. Samuel Maoz
Francja/Izrael/Liban/Niemcy 2009r.
AP Manana





Był kiedyś film o „facecie w łódce”. W niektórych kręgach stał się niemal kultowy, dlatego też pomysł podchwycili inni filmowcy i postanowili nakręcić własną, lepszą wersję – „film o czterech facetach w czołgu”.


Na zdrowy rozum film wojenny, którego akcja toczy się wewnątrz żelaznej puszki (żegnajcie panoramy, jazdy kamery i plany ogólne) to strzał kolano. Tym bardziej, że pasażerami pojazdu nie są dziarscy i przystojni chłopcy w typie Janka Kosa z „Czterech Pancernych”, tylko sklecona na szybko grupka, pełnych zwyczajnych ludzkich wątpliwości żołnierzy, dla których obsługa maszyny to bardziej kara niż nobilitacja. Zamiast Szarika mamy zastrzelonego, dogorywającego osła, a zamiast Marusi - Libankę, która straciła całą rodzinę. A Rudy 102 to po prostu Hippo. No wieje ponuractwem na kilometr. Kto to w ogóle będzie oglądał?


Zapewne niewielu (śladowa ilość kopii). Ale ci, którzy się zdecydują nie powinni żałować. „Liban” to kawałek wspaniałego, bezkompromisowego kina. Kina, które (używając wyświechtanego frazesu) „mówi”, kina które ukazuje prawdę o człowieku w sytuacji zagrożenia. W dodatku kina, które mimo braku technicznych nowinek jest wizualnym majstersztykiem.


Jest takie powiedzenie, że „mistrza poznaje się po ograniczeniach”. Idąc tym tropem, w „Libanie” mistrzów mamy co najmniej sześciu – czwórkę głównych aktorów (brawa), scenarzystę i reżysera Samuela Maoza (owacja na stojąco) oraz operatora Giora Bejacha (beatyfikacja). Aktorzy, którzy wcielili się w izraelskich żołnierzy pilotujących czołg, wspaniale wygrali emocje towarzyszące egzystowaniu w klaustrofobicznej przestrzeni, gdzie jeden błąd może kosztować życie. Samuel Maoz pokazał, że wystarczy kilka metrów kwadratowych do zrobienia świetnego kina wojennego. A to co zrobił Bejach, to już operatorskie mistrzostwo świata. Wspaniale sfilmował wnętrze czołgu, podkreślając związane z nim przestrzenne ograniczenia (którym sam musiał się poddać). Sugestywnie sfilmował klaustrofobiczną przestrzeń, która staje się kameralną sceną ludzkich dramatów. Sugestywność obrazu uzyskał zarówno poprzez skupienie uwagi na detalach wnętrza pojazdu (liczniki, wskaźniki), jak i podkreśleniu nieprzyjaznych warunków przestrzeni - wilgoci i ciepła. Przez taką prezentację, wnętrze czołgu nabiera niemalże wymiaru infernalnego, co wydaje się być jasnym komunikatem twórców – „wojna to piekło”.


Operatorski kunszt Bejacha przejawia się również poprzez wspaniały zabieg formalny związany z filmowaniem tzw. „świata zewnętrznego”. Zdarzenia, które dzieją się poza czołgiem widzimy z perspektywy peryskopu. Oglądamy, a właściwie podglądamy (ma to pewien vouyerystyczny wydźwięk) je oczami bohaterów, którzy zamknięci w blaszanej puszce wydają się być odseparowani od „życia na zewnątrz”. Ich oknem na świat staje się właśnie peryskop z celownikiem. Peryskop i oko stają się jednym medium. Maszyna i człowiek stają się „jednością”. To „zrośnięcie się” czołgu z „ludzką tkanką” podkreśla jeden ze najstraszniejszych aspektów wojny. W obliczu zagrożenia żołnierz nie porzuci swojej ludzkiej fizyczności. Nadal będzie podatny na rany i obrażenia. Ale może się z nimi oswoić zmieniając swoją mentalność – z tej człowieczej (pełnej wątpliwości) na mechaniczną, gdzie moralność stoi tylko po jego stronie. Aktem heroizmu jest ocalenie swojego człowieczeństwa. Maoz zdaje się mieć taką nadzieję, o czym świadczy – spinające film klamrą - ostatnie ujęcie na polu słoneczników, gdzie kamera umieszczona jest już na zewnątrz czołgu. Bo jak głosi motto wyryte na tabliczce wewnątrz pojazdu - "człowiek jest ze stali, a czołg tylko z żelaza" ...


„Liban” ma jeszcze jeden niezaprzeczalny walor. Mimo osadzenia akcji w ścisłych realiach historycznych (początek wojny libańskiej) jest to film apolityczny. Maoz skupił się na ludzkich dramatach - zarówno izraelskich żołnierzy, jak i libańskich cywili. Znamienne jest to, że film jest koprodukcją izraelsko-libańską, co podkreśla jego „ekumeniczny” wydźwięk.


Na koniec chciałbym napisać o pewnym krzepiącym spostrzeżeniu. Schyłek 2009 roku należał do „Libanu”. Film zdobył Złotego Lwa w Wenecji i szereg innych nagród. Doceniono zdjęcia, za które Bejach zasłużenie otrzymał Złotą Żabę na (jeszcze) łódzkim Camerimage. Początek obecnego roku należy do filmu „The Hurt Locker”, który swój triumfalny przemarsz zakończył Oscarem za najlepszy film. Czyżby nastała nowa (złota, sądząc po nagrodach) era kina wojennego?


Arek


9 mar 2010

WPADŁO MI W UCHO #4: SCRATCH HIS BACK!


Peter Gabriel

"Scratch My Back"
Virgin/Real World 2010r.





Tracklist:
1. Heroes (David Bowie) - piękne*
2. The Boy In The Bubble (Paul Simon) - piękne*
3. Mirrorball (Elbow) - piękne*
4. Flume (Bon Iver) - piękne*
5. Listening Wind (Talking Heads) - piękne*
6. The Power Of Your Heart (Lou Reed) - piękne*
7. My Body Is A Cage (Arcade Fire) - piękne*
8. The Book Of Love (Magnetic Fields) - piękne*
9. I Think It's Going To Rain Today (Randy Newman) - piękne*
10. Apres Moi (Regina Spektor) - piękne*
11. Philadelphia (Neil Young) - piękne*
12. Street Spirit (Radiohead) - piękne*

Total: płyta bardzo spójna, a zatem piękna*

* dla niektórych - nuda

Kamil


8 mar 2010

"THE HURT LOCKER" WYSADZIŁ "AVATARA".


To była całkiem ciekawa gala. Na początku zabawne żarty prowadzących - Aleca Baldwina i Steve'a Martina. Panowie śmiali się z Kathryn Bigelow (która na końcu mogła śmiać się z wszystkich), która "tak ucieszyła się po otrzymaniu wiadomości, że będzie rywalizować ze swoim ex-mężem, że wysłała mu prezent z zegarkiem". Dowcipkowali sobie również z "sekcji Bękartów wojny". Zasugerowali Chris'owi Waltz'owi, że jako najlepszy "łowca Żydów", może poczuć się na gali jak prawdziwy zdobywca. Oberwało się Miley Cyrus - "mieliśmy już dość brzydkich aktorek wręczających Oscary", a Ben Stiller tradycyjnie już sparodiował jeden z filmów. Padło na lud Na'Vi.

Nie obyło się bez niespodzianek. Wprawdzie galę zgodnie z przewidywaniami (i zasłużenie!) wygrał "The Hurt Locker" (6 statuetek), ale niespodzianką było to, że zgarnął również łupy "przeznaczone" dla "Avatara", m.in. nagrody za dźwięk i montaż efektów dźwiękowych. Niespodzianką było przyznanie Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny argentyńskiemu "El Secreto de Sus Ojos". Poległa zarówno "Biała wstążka" Haneke'ego, jak i francuski "Prorok". Zaskoczeniem była również nagroda za muzykę dla Michaela Giacchino za "Odlot", który zwyciężył z faworyzowanym Hansem Zimmerem ("Sherlock Holmes"). Niesety poległ "nasz" "Królik po berlińsku" przegrywając z zaangażowanym "Music by Prudence".

Szkoda "Bękartów wojny". Wielu liczyło na statuetkę dla Tarantino za scenariusz. Tutaj jednak również zwyciężył film Bigelow. Na tegorocznej gali miały również miejsce symboliczne wydarzenia. Sandra Bullock odbierająca nagrodę za pierwszoplanową rolę w "The Blind Side", stała się pierwszą aktorką w historii, która w tym samym roku zdobyła zarówno Złotą Malinę ("Wszystko o Stevenie"), jak i Oscara. Bigelow z kolei, stała się pierwszą w historii reżyserką nagrodzoną najważniejszą filmową statuetką. Z faktu, że "dzieje się historia" doskonale zdawała sobie sprawę Barbara Streisland, która wraz z otwarciem koperty wykrzyczała patetyczne The time has come.

Ceremonia trwała nieco ponad trzy i pół godziny, co mieściło się w granicach wytrzymałości przeciętnego widza. Były niespodzianki, zabawne żarty, faux pasy (ręcę Sama Worthingtona) i George Clooney (prywatny Oscar, za najlepszą "rolę" podczas gali). Do zobaczenia za rok. Poniżej rozstrzygnięcia w najważniejszych kategoriach.

Najlepszy film - THE HURT LOCKER
Najepsza reżyseria - Kathryn Bigelow (THE HURT LOCKER)
Najlepszy scenariusz oryginalny - THE HURT LOCKER
Najlepszy scenariusz adaptowany - PRECIOUS
Najlepszy aktor - Jeff Bridges (SZALONE SERCE)
Najlepsza aktorka - Sandra Bullock (THE BLIND SIDE)
Najlepszy aktor drugoplanowy - Chris Waltz (BĘKARTY WOJNY)
Najlepsza aktorka drugoplanowa - Mo'Nique (PRECIOUS)
Najlepszy film nieanglojęzyczny - EL SECRETO DE SUS OJOS (reż. Juan Jose Campanella)

Najwięcej statuetek:
6 - THE HURT LOCKER (naj. film, naj. reżyseria, naj. scenariusz oryginalny, naj. montaż, naj. dźwięk, naj. montaż efektów dźwiękowych)
3 - AVATAR (naj. zdjęcia, naj. efekty specjalne, naj. scenografia)
2 - ODLOT (naj. pełnometrażowy film animowany, naj. muzyka), PRECIOUS (naj. aktorka drugoplanowa, naj. scenariusz adaptowany), SZALONE SERCE (naj. aktor, naj. piosenka)

Arek

7 mar 2010

AND THE OSCAR GOES TO ...


Aby dostać się do Kodak Theater, celebryci muszą w pierwszej kolejności zaprezentować swoje wdzięki na czerwonym dywanie. Wybrańcy dodatkowo będą zmuszeni powiedzieć kilka słów do kamery. Sygnał odbierają prawie wszystkie kraje świata (prawie - nie ma pewności co do Korei Północnej). Potem reklamy, werble i prowadzący rozpoczyna galę. Kiedyś nadwornym gospodarzem był Bob Hope. Ostatnimi czasy żarcikami zabawiali nas m.in. Whoopi Goldberg, Hugh Jackman, Billy Crystal i Steve Martin (ten ostatni tylko wtedy, gdy Billy'ego Crystala nie było w pobliżu, albo jak nie uprawiał seksu z jego żoną).

Potem wszystko według schematu. Monolog prowadzącego na dzień dobry - kategoria - werdykt - podziękowanie - kategoria - werdykt, i tak do poznania najlepszego filmu, co w zależności od złej woli realizatorów i nagrodzonych trwa od 3 do 5 godzin. Czasami schemat przerywany jest wspominkami i znienawidzonymi przez widzów przerwami na prezentacje piosenek. Wspominki mogą być fajne, pod warunkiem że zaprasza się fajnych ludzi:



Podobnie prezentacje piosenek (ale zdarza się to mniej więcej tak samo często, jak wygrana Anglii na MŚ w piłce nożnej):



Jednak solą gali wręczenia Oscarów są podziękowania. To zazwyczaj najbardziej kontrowersyjne momenty podczas ceremonii. Przede wszystkim przez ilość lukru i frazesów na minutę czasu antenowego. Najczęściej przytaczanymi zdaniami są (po prawej tłumaczenie):
1. "kocham was wszystkich"- szczerze was nienawidzę;
2. "chciałbym/-abym podziękować całej ekipie, a w szczególności (tu pada nazwisko reżysera)" - obyś pękł z zazdrości bucu, nie zapomnę Ci tych setek prób i pobudek o 6 nad ranem;
3. "to zaszczyt wygrać z tak wspaniałymi aktorami/aktorkami/reżyserami; byliście wspaniali" - haha, i co teraz powiecie miernoty, do pięt mi nie dorastacie beztalencia jedne;
4. "jestem królem świata" - jestem królem świata.

Ale oprócz "standardowych" i "nadętych" speechów zdarzają się też prawdziwe perełki. Moim faworytem jest dziękujący rodzicom Dustin Hoffman. Niestety nie mogę zuploadować filmu z YT (Akademia czuwa), więc podrzucam link TUTAJ. Oglądajcie od 4:09.

Już na żywo, oglądałem zaś "cieszynkę" Roberto Begniniego, który wraz z ogłoszeniem werdyktu odmłodniał chyba o jakieś 20 lat i postanowił zabawić się w kaskadera. Można inaczej? Ano można.

A co czeka nas tym razem? Rok 2009 w amerykańskim przemyśle filmowym to przede wszystkim spektakularny sukces "Avatara". W tej chwili obraz James Camerona, w samych tylko Stanach, zarobił prawie 720 milionów dolarów. Ale nie musi (mam taką nadzieję) stać się głównym zwycięzcą. Przynajmniej połowa nominowanych w najważniejszej kategorii filmów, jest w moim odczuciu lepsza. Nie odejmuję "Avatarowi" technicznej doskonałości - tutaj nie ma sobie równych. Ale nominacje za scenariusz, reżyserię i (przede wszystkim) najlepszy film są dyskusyjne. "Avatara" ogląda się dobrze, ale to w moim odczuciu film na jeden raz. I koronny dowód na to, że technika 3d musi jeszcze się rozwinąć. Chodzi zarówno o ramy ekranu, jak i oczopląs podczas szybkich sekwencji montażowych. Gdyby obedrzeć ten film z trójwymiarowości, nie fascynowało by mnie w nim kompletnie nic.

W przeciwieństwie do pozostałych filmów. W stawce mamy trzy bardzo dobre dzieła. Moim faworytem jest "The Hurt Locker". Mimo że nie jestem orędownikiem równouprawnienia, to uważam, że ex-żona Camerona powinna zgarnąć nagrody zarówno za reżyserię, jak i najlepszy film. Któż by się spodziewał, że to kobieta - krucha istotka, zrobi jeden z najlepszych filmów wojennych dekady?! Wysoko cenię również "W chmurach". Wprawdzie nie jest tak perfekcyjny warsztatowo jak film Bigelow, ale nie brak mu uroku i niezwykłej aktualności czyniącej go swoistym "zwierciadłem czasów". O tym dlaczego wspaniały "Odlot" nie powinien zgarnąć głównego lauru, pisałem w TYM poście.

Poniżej prezentuje swoje typy (przy których starałem się połączyć swoje sympatie z jednoczesną próbą wniknięcia w mentalność Akademii). Zachęcamy również do udziału w sondzie, gdzie możecie stać się jednym z kilku tysięcy "akademików", którzy dzisiejszej nocy po raz kolejny zostaną posądzeni o "brak gustu" albo "przewidywalność".

Najlepszy film: "The Hurt Locker"
Najlepszy reżyser: Kathryn Bigelow ("The Hurt Locker")
Najlepszy scenariusz oryginalny: Quentin Tarantino ("Bękarty wojny")
Najlepszy scenariusz adaptowany: Jason Reitman, Sheldon Turner ("W chmurach")
Najlepszy aktor: Jeff Bridges ("Szalone serce")
Najlepsza aktorka: Sandra Bullock ("The Blind Side")
Najlepszy aktor drugoplanowy: Chris Waltz ("Bękarty wojny")
Najlepsza aktorka drugoplanowa: Mo'Nique ("Precious")
Najlepszy film zagraniczny: "Prorok" (reż. Jacques Audiard) - recenzja wkrótce!
Najlepszy film animowany: "Odlot" (reż. Peter Docter, Bob Peterson)
Najlepsze zdjęcia: "Avatar"
Najepsza muzyka: "Sherlock Holmes"
Najlepsza piosenka: "Szalone serce" (Ryan Bingham - "The Weary Kind")
Najlepszy montaż: "The Hurt Locker"
Najlepsza scenografia: "Avatar"
Najlepsze kostiumy: "Parnassus"
Najlepsza charakteryzacja: "Boski"
Najlepszy dźwięk: "Avatar"
Najlepszy montaż efektów dźwiękowych: "Avatar"
Najlepsze efekty specjalne: "Avatar"

Arek

A tutaj sonda:


SONDA
Oscara za najepszy film powinien otrzymać:

A Serious Man
Avatar
Bękarty wojny
Była sobie dziewczyna
Dystrykt 9
Odlot
Precious
The Blind Side
The Hurt Locker
W chmurach



OSCAROWE ODLICZANIE - CZĘŚĆ 5: OSTATNI BĘDĄ PIERWSZYMI.


Na kilkanaście godzin przed wręczeniem nagród, ostatnie dwa filmy ubiegające się o najważniejszą statuetkę. "The Hurt Locker" i "W chmurach" były już recenzowane na łamach bloga. Sam uważam je za dwa najlepsze a k t o r s k i e filmy (jest jeszcze animowany "Odlot") z grona nominowanych. Większe szanse daje mimo wszystko "The Hurt Locker".


The Hurt Locker
reż. Kathryn Bigelow
USA 2008r.




Dla mnie faworyt nr 1: "Po obejrzeniu nie pozostaje mi nic innego, jak dołączyć do grona klakierów rozpływających się nad historią amerykańskiej jednostki saperów w Iraku (...) Film jest znakomity nie tylko przez świetne naszkicowane sylwetki bohaterów. Frapujące są rozwiązania formalne i pomysły fabularne (...) Bigelow udało się ukazać nieprzewidywalność i ślepą sprawiedliwość wojny." Pełna recenzja TUTAJ.




W chmurach
reż. Jason Reitman
USA 2009r.
UIP




O "W chmurach" pisałem: "Główny bohater „W chmurach” Ray Bingham – zagrany oscarowo przez George’a Clooneya - (...) jest w pewnym sensie postacią będącą zwierciadłem naszych czasów (...) Wznosząc się w tytułowe chmury na pokładzie samolotów American Airlines, podkreśla swój status człowieka pozbawionego korzeni (...) ".
Wersję reżyserską recenzji znajdziecie TUTAJ.

* * *

Wieczorem ostatni akt przedoscarowego odliczania. Podsumowanie i typowanie :)

Arek

6 mar 2010

OSCAROWE ODLICZANIE - CZĘŚĆ 4: CZARNO-BIALI.


Traf chciał, że w dzisiejszym bloku pojawią się dwa filmy, które w moim odczucie są najsłabszymi pozycjami z grona nominowanych dzieł. Jednym z motywów przewodnich w obydwu filmach jest obraz rodziny. W "The Blind Side" mamy do czynienia z miłosiernymi (i białymi) Samarytaninami, przygarniając
ymi pod swój dach bezdomnego i jednocześnie bardzo utalentowanego murzyńskiego chłopca. Obraz rodziny w "Precious" można podsumować klasycznym sloganem Dzidka Niedzielskiego z "Superprodukcji" - "sex & przemoc". Czerń i biel (dosłownie).



Precious
reż. Lee Daniels
USA 2009r.




Film Lee Danielsa zdobył już niezliczoną ilość nagród. Poczynając od tych zgarniętych na "poważnych" festiwalach (Toronto, San Sebastian) do triumfalnego przemarszu na zeszłorocznym Sundance, gdzie "Precious" wygrała wszystko, łącznie z nagrodą publiczności.

Hojna okazała się również Akademia, która przydzieliła filmowi aż 6 nominacji. Czy zasłużenie? Sprawa jest dyskusyjna. O ile nie mam wątpliwości, że nagrodę dla najlepszej aktorki drugoplanowej zgarnie Mo'Nique - która stworzyła jeden z najbardziej przerażających obrazów matki we współczesnym kinie - to już nad resztą bym się zastanowił. Nawet nad laurem dla debiutującej na ekranie Gabourey Sidibe. Nie wiem na ile wcielenie się w rolę tytułowej Precious było "wejściem w skórę postaci", a na ile "odtworzeniem siebie".

W "Precious" twórcy pokazują piekło rodzinnego domu. Psychopatyczna matka serwuje swojej córce przysłowiową "jesień średniowiecza". Każda scena z udziałem Mo'Nique to psychiczna gehenna dla widza. W swojej postaci skumulowała nieprawdopodobną ilość złej woli, którą mogłaby obdzielić tuziny współczesnych schwarzcharakterów. Precious ma więc przerąbane. Co więcej okazuje się, że stała się również ofiarą molestowania seksualnego swojego ojca, w wyniku którego zaszła w ciążę. Trzeba oddać Danielsowi, że jego film naprawdę epatuje rodzinnym okrucieństwem i (co zadziwiające) stawia w niekorzystnym świetle afroamerykanów, co jest odważnym posunięciem ze strony reżysera, który również przynależy do tej społeczności.

Mając bardzo ciekawy punkt wyjścia, Daniels niestety "położył" film. Historia zaczyna robić się przewidywalna. Szlachetna Precious podejmuje naukę w szkole wyrównawczej, rodzi dziecko, w końcu zaczynają otaczać ją dobrzy ludzie - koleżanki, nauczycielka, grana przez Mariah Carey środowiskowa psycholożka, troskliwy pielęgniarz o twarzy Lenny'ego Kravitza. To przejście z (idąc biblijnym tropem) piekła do nieba jest zabiegiem podkreślającym ową "baśniową" stronę dzieła (dochodzą tutaj jeszcze fantazje Precious o byciu wielką gwiazdą). Jednak dla mnie podana jest zbyt dosadnie, abym był w stanie w nią uwierzyć.

P.S. Jeśli istniałaby kategoria - "najlepszy plakat" - to tutaj "Precious" wygrałby w cuglach. Rzućcie okiem na amerykański poster. Arcydzieło.

Arek



The Blind Side
reż. Joe Lee Hancock
USA 2009r.
Warner Bros.





Co tu by napisać. Może zacząć od tego, że to największa kompromitacja Akademii w tym roku? W sumie to widząc plakat, wiedziałem czego się spodziewać. Nie zawiodłem się. Otrzymałem ponad dwie godziny przecukrzonego do granic możliwości "amerykańskiego kiczu", którego jedynym jasnym punktem jest (tego się nie spodziewałem) Sandra Bullock. Nie dość, że super z niej laska, to w końcu fajnie gra.

Film Hancocka stał się jednym z największych komercyjnych sukcesów zeszłego roku. W sumie to idealne dzieło na czasy kryzysu. W pamięć zapada scena, kiedy bogata rodzina Tuohy dzieli się indykiem z wziętym z ulicy (dosłownie) Michaelem (Quinton Aaron). Aż sie popłakałem. Choć bynajmniej nie ze wzruszenia.

Nie chodzi o to, że nie lubię pozytywnych historii z happy-endem na ekranie. Jak dziecko bawiłem się na "Slumdogu", wzruszałem się na "Across the Universe". Ale "The Blind Side" nie zdzierżyłem. Historia jest tak sztuczna (mimo że oparta na faktach), tak przewidywalna, że poległem. Dla jednych może być krzepiąca. Dla mnie muląca, jak przeterminowany pączek. Gdyby nie Sandra, gwiazdka byłaby jedna.

P.S. Wiem, że recenzja nie jest może zbyt merytoryczna, ale o czym tu pisać do cholery?

Arek