GOLDEN SLUMBERS. BLOG MUZYCZNO - FILMOWY NA CZASY KRYZYSU.

Żyjemy w czasach, w których Czesia z "Klanu" pisze książkę o tym jak stać się sławną, a idiota wspinający się po piorunochronie jest postacią kultową. Dlatego tak bardzo potrzebne są w Polsce prawdziwe autorytety. A blog "Golden Slumbers" to prawda 24 razy na akapit.

3 mar 2010

OSCAROWE ODLICZANIE - CZĘŚĆ 1: DAWID I GOLIAT.


Dzisiaj zgodnie z zapowiedzią rozpoczynamy recenzowanie nominowanych filmów. Na pierwszy ogień dwa filmy serwujemy istny pojedynek między Dawidem i Goliatem. Dawidem jest z pewnością „A Serious Man”. Obraz żydowskich łowców nagród - braci Coen, otrzymał zaledwie dwie nominacje, a tą w najważniejszej kategorii zawdzięcza chyba tylko rozpasaniu Akademii Filmowej, która w tym roku postanowiła nominować nie pięć, a dziesięć filmów. Goliat to rzecz jasna „Avatar”, wyreżyserowany przez kanadyjskiego łowcę dolarów. O hiperprodukcji Camerona napisano już wszystko. Od 10 tygodni niebieska epopeja pląd
ruje kieszenie kinomanów, napychając kiesę „króla świata”. Na dodatek wraz z „The Hurt Locker” zgarnęła rekordową w tym roku ilość – 9 nominacji. Zapewne wiecie jak skończyła się historia Dawida i Goliata. Nie twierdzimy akurat, że to film braci Coen – mimo, że jest lepszy (przyp. Arka) - pokona w oscarowej batalii dzieło Camerona. Ale już „The Hurt Locker” … Kto wie, kto wie … Zapraszamy do przeczytania recenzji.



A Serious Man

Reż. Joel Coen, Ethan Coen

Francja/USA/Wlk. Brytania 2009r.





Na przestrzeni lat, bracia Coen stali się nadwornymi twórcami – przepraszam za wyrażenie – ambitnego kina, które nie dość, że dostarcza sporo „materiału do przemyśleń” („To nie jest kraj dla starych ludzi”, „Fargo”, „Barton Fink”), to jeszcze sprawia przyjemność w odbiorze. Ale istnieją dwie strony medalu. Jedni (m. in. Ja) zachwycają się postmodernistycznymi gierkami braci, uważając, że kryje się za nimi głębszy sens. Inni zaś dostrzegają w nich jedynie hochsztaplerów, którzy pod płaszczykiem „intelektualnego kina” opowiadają w gruncie rzeczy proste i efekciarskie historie bez jakiegokolwiek „drugiego dna”. A jak sprawa wygląda w przypadku „A Serious Man”?


Po skończonym seansie stwierdziłem – tym razem nic nadzwyczajnego, ot kolejne solidne dzieło Coenów. Dobrze poprowadzona narracja, świetne zdjęcia (pytam się – gdzie nominacja dla Deakinsa?), bardzo dobre aktorstwo – czyli to do czego Coenowie zdążyli nas przyzwyczaić. Film w sam raz na jeden raz? No właśnie nie do końca. W „A Serious Man” jest coś co podświadomie każe wrócić do niego ponownie. Coenowie wykorzystują formę przypowieści, aby nakreślić historię Larry’ego Gopnika (Michael Stuhlbarg) – żydowskiego everymana, który w ich historii staje figurą współczesnego Hioba. Neurotyczny Gopnik to człowiek „który cierpi za miliony”. Fatalne zbiegi okoliczności, zsyłają na głównego bohatera nieszczęścia. Ciekawe jest to, że oprócz biblijnego tropu, możemy tutaj znaleźć pewną aluzję socjologiczną. Gopnik jako Żyd jest ofiarą prześladowania, staje się „kozłem ofiarnym”. Ale co istotniejsze – jest prześladowany nie przez WASPów (jedyny ich reprezentant – sąsiad – mimo groźnego wyglądu nie przejawia agresji wobec Larry’ego), ale przez własną, żydowską społeczność.


To intrygujące przesunięcie jest smaczkiem, który skłania do ponownego pochylenia się nad tym pozornie „prostym” filmem. W każdym filmie braci, przedstawiona rzeczywistość nosi w sobie pewien walor nierealności. W zależności od filmu, wrażenie to ewokowane jest albo przez dekonstrukcję przestrzeni – pokój w „Bartonie Finku”, biurowiec w „Hudsucker Proxy”, albo poprzez narracyjne zaburzenia – „Człowiek, którego nie było”, bądź też dziwne postaci – zabójca w „To nie jest kraj dla starych ludzi”. W „A Serious Man” owa zagadkowość przedstawionego świata - poza samą figurą głównego bohatera - podkreślana jest chociażby poprzez przeestetyzowane, niemal reklamowe zdjęcia Rogera Deakinsa. Estetyzacja przestrzeni przedmieścia oraz wnętrz podkreśla pewną umowność prezentowanego świata. Umowna jest też posiadająca paraboliczny wymiar historia Gopnika. „A Serious Man” to przypowieść o współczesnym Hiobie. O ile jednak biblijny bohater za niezłomną wiarę i pokorne znoszenie cierpienia został wynagrodzony przez Boga, to już Larry wcale nie musi być tego pewny.


Reasumując. Wg mnie, z grona dziesięciu nominowanych obrazów „A Serious Man” nie jest rzecz jasna filmem najlepszym, ale zdecydowanie najbardziej frapującym.


P.S. Przy okazji – stawiam piwo temu, kto pierwszy znajdzie pewne nawiązanie do „twórczości” Woody’ego Allena. Dla ułatwienia podpowiem, że wcale nie chodzi o jego filmy.


Arek



Avatar

Reż. James Cameron

USA/Wlk. Brytania 2009r.

Imperial – Cinepix







„Avatar” udowadnia, że dzisiaj do podbicia świata nie potrzebna jest dobra historia. Wystarczy piękne opakowanie.

Dla jednych film Camerona będzie „Pocahontas” w przestrzeni kosmicznej. Dla drugich to skrzyżowanie „Matrixa”, drugiej części „Obcego” i „Gwiezdnych wojen”. Dla jeszcze innych - wysokobudżetowa akcja ekologiczna. Część może dostrzec w „Avatarze” alegorię amerykańsko-irackiego konfliktu zbrojnego. Wyznawcy New Age i wszyscy zainteresowani kultami pogańskimi będą prawdopodobnie zachwyceni pięknym, epickim portretem społeczności plemienia Na’vi. Spora grupa upatrywać będzie w tej kosmicznej historii odniesień do, leżącej u podstaw kultury amerykańskiej, eksterminacji Indian. Możliwości odczytań „Avatara” jest całkiem sporo - szczególnie gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że tak prost(acki)e fabuły gościmy na naszych ekranach bardzo rzadko.

Tryumfalny przemarsz obrazu Camerona przez światowe ekrany już dzisiaj, można to śmiało powiedzieć, zapisał się w historii kina. Dobrze czy źle - o tym filmie będzie się mówić, podkreślając box-office’owe osiągnięcia i wysmakowaną stronę wizualną, stworzoną przy użyciu najnowszych technologii cyfrowych. Wykorzystane w „Avatarze” efekty komputerowe spełniły swoją rolę w sposób perfekcyjny – umożliwiły wykreowanie świata, który trudno by „powołać do życia” za pomocą innych środków. Ich dokładność w połączeniu z plastyczną wyobraźnią twórców sprawiają, że to, co widzimy na ekranie, jest niezwykle spójne. Dzięki temu, pomimo naukowo-fantastycznej otoczki, gotowi jesteśmy w całości zanurzyć się w niesamowity świat planety Pandora. Niestety, bogactwo i złożoność migających przed naszymi oczami układów pikseli nijak się ma do ubóstwa fabuły, którą raczą nas twórcy.

Filmowa historia kuleje niemiłosiernie i konia z rzędem temu, kto doszuka się tu choć krzty oryginalności. Cameron nie pozostawia zbyt wiele miejsca na niejasności – grubą kreską oddziela tych dobrych od tych złych. Źli są mordujący Na’vi żołnierze marines, a także pracownicy korporacji, która przywłaszczyć chce drogocenne złoża znajdujące się na obcej planecie. Dobrzy są naukowcy, którzy stanowią pomost między ziemianami a miejscową ludnością. I oczywiście Na’vi – słabsze(?), podbijane plemię, w sposób niemalże organiczny zżyte z naturą i swoją planetą. Stanowi ono także uosobienie pierwiastka duchowego, nadprzyrodzonego, ostentacyjnie i uparcie kontrastowanego ze zmechanizowanymi zastępami przepełnionych agresją oraz żądzą zysku złych Amerykanów. Nie mamy przy tym wątpliwości, po czyjej stronie leży sympatia twórców.

Film Camerona pokazuje, dlaczego warto zaufać technologii cyfrowej we współczesnym kinie rozrywkowym. Dzięki niej na dwie i pół godziny możemy odpłynąć w inną, choćby najbardziej wymyślną rzeczywistość. Z drugiej strony „Avatar” ostrzega przed sytuacjami, w których technika wychodzi na pierwszy plan i bierze górę nad tym, co faktycznie było kiedyś istotą filmu – dobrą historią. Cameron, być może niechcący, pokazuje też inną ciekawą zależność odnoszącą się do nas samych – kiedyś, aby się „rozerwać”, potrzebowaliśmy ciekawej fabuły, dzisiaj coraz częściej zadowalamy się ładnym opakowaniem.

Kamil


1 komentarz: