GOLDEN SLUMBERS. BLOG MUZYCZNO - FILMOWY NA CZASY KRYZYSU.

Żyjemy w czasach, w których Czesia z "Klanu" pisze książkę o tym jak stać się sławną, a idiota wspinający się po piorunochronie jest postacią kultową. Dlatego tak bardzo potrzebne są w Polsce prawdziwe autorytety. A blog "Golden Slumbers" to prawda 24 razy na akapit.

31 sty 2010

TAK NA OKO #3: SPRAWA PONOWNIE OTWARTA (NIESTETY...).


Sherlock Holmes
reż. Guy Ritchie
USA/Niemcy 2009r.
Warner Bros.




Guy Ritchie wiódł sobie spokojny żywot jednego z najbardziej uzdolnionych brytyjskich reżyserów młodego pokolenia. Za stosunkowo niewielkie pieniądze kręcił efektowne a zarazem niegłupie kino sensacyjne, okraszone czarnym, wyspiarskim humorem. Aż pewnego razu do jego drzwi zapukali Amerykanie z Warnera. „Dzień dobry. Mamy propozycję nie do odrzucenia. Dajemy Panu 90 milionów baksów, a Pan wskrzesi za nie Sherlocka Holmesa. Dlaczego Pan? No bo jest Pan Brytyjczykiem, w dodatku trendy Brytyjczykiem, no i wiemy, że Pana małżeństwo się sypie, więc będzie mógł Pan zapełnić czas po ewentualnym rozstaniu. Więc jak Panie Ritchie? Przyjmuje Pan zlecenie?”


Ritchie przyjął. Wprawdzie bez Jasona Stathama, ale za to z dużym budżetem, miał przenieść pierwszego superbohatera popkultury (o latających Panach w pelerynkach, z gaciami założonymi na spodnie jeszcze nikt wówczas nie myślał) w XXI wiek. Przesłanki były obiecujące, więc wywnioskował, że jest skazany na kasowy i artystyczny sukces:
1.mam Roberta Downeya Jr. – świetnego, przystojnego, kasowego aktora;
2.mam Jude’a Law – świetnego, przystojnego, kasowego i brytyjskiego aktora;
3.sam jestem Brytyjczykiem - jak nikt inny „czuję” Holmesa;
4.90 milionów dolarów to bardzo dużo - mogę stworzyć prawdziwie autorską wizję (a do tego nieźle zarobić);
5.wniosek – to musi się udać, wchodzę w to!

Czy się udało? Dla mnie powrót Sherlocka nie okazał się zbyt efektowny. Z ekranu zwyczajnie wieje nudą. Fabuła? Ciąg bardziej lub mniej spektakularnych pogoni, demolek z zagadką w tle. Zagadka? Mógłby rozwiązać ją zwykły chałturnik, szkoda talentu Holmesa. Aktorstwo? Jasne, że Downey Jr., Law, czy Mark Strong grają świetnie. Jest jednak pewne „ale”. Patrząc na grę Downeya odnoszę dziwne wrażenie, że po „Iron Manie” jedynym pomysłem twórców na tego świetnego aktora, jest wyciśnięcie z niego jak największych pokładów cynizmu. A to przy piątym razie może okazać się zwyczajnie nudne. Zdjęcia? Wprawdzie mamy pięknie sfotografowany XIX-wieczny Londyn. Ale gdy zdajemy sobie sprawę z rozmaitych F/X-owych ingerencji (podkolorowane niebo, błeee) czar pryska. Ritchie? W pewnych momentach udało mu się przemycić część „siebie”. Chociażby w efektownych scenach mordobić (czuć „Przekrętem” na kilometr) z ciekawymi „futurospekcjami” w slow motion. Pozostaje jednak uczucie niedosytu. Z takimi aktorami i technicznym zapleczem, to mógł być naprawdę dobry film. Co przyczyniło się do tego, że efekt jest – łagodnie mówiąc – dość średni?

Oczywiście nie bez znaczenia pozostaje fakt, że to film hollywoodzki. Twórca musiał kierować się nie tylko autorską wizją, ale i zadbać o rachunek ekonomiczny. I ta sztuka się udała – w samych Stanach film zwrócił się dwukrotnie. Sequel przesądzony … Trochę mi to nie w smak. Dla mnie „sprawa mogłaby zostać zamknięta” po tych dwóch godzinach seansu.

Arek

30 sty 2010

IDZIE NOWE, CZYLI SINGLE, SINGLE, SINGLE.


Avril w krainie czarów – „Alice”


Odważne posunięcie speców od marketingu, którzy zajmują się promowaniem najnowszego obrazu Tima Burtona. Potężne fortepianowe akordy + wyrazista perkusja + nieco elektroniki + wciąż gówniarskie zawodzenie Avril Lavigne = wcale nie najgorszy efekt. Jest syntetycznie i poprawnie. Od filmu oczekuję dużo więcej.


Utwór do znalezienia na majsepjsie „artystki”: http://pl.myspace.com/avrillavigne.


Gorillaz na plaży – „Stylo”


„Plastic Beach”, długo oczekiwany następca rewelacyjnego „Demon Days”, pojawi się na rynku 8 marca. Zapowiadający go kawałek „Stylo” wskazuje, iż plastikowe plaże też mogą mieć swój urok. Świetny utwór, ale czy mogło być inaczej, gdy swym udziałem zaszczycili go Bobby Womack i Mos Def? Singiel powala swoją prostą konstrukcją, hipnotycznością i przestrzenią, a głos Albarna bardzo dobrze uzupełnia się ze wspomnianymi powyżej panami. Z niecierpliwością czekam na resztę!


Kawałek znajdziecie na oficjalnej stronie zespołu: http://gorillaz.com/.


O.S.T.R. w odmętach blokowisk – „Śpij spokojnie”


Mało singlowy ten singiel. Nie tak wyrazisty jak zapowiadające poprzednią płytę „Po drodze do nieba”, bez natychmiast wwiercającego się w głowę bitu, pozbawiony jakoś szczególnie nośnego refrenu. Ale to wciąż dobra piosenka, w której „podmiot liryczny” obraca się w gąszczu swoich ulubionych tematów: ulicznej przemocy, społecznej znieczulicy, umiłowania świętego spokoju. „Śpij spokojnie” w dalszym ciągu udowadnia, że O.S.T.R. to artysta szczery i mówiący prosto z serca. Zbiór jego liryków można by zatytułować „Żywot człowieka poczciwego”. I za to mu chwała.


Asfalt Records oficjalnie chwali się Adamem Ostrowskim pod tym adresem: http://www.youtube.com/user/asfaltrecords?blend=1&ob=4&rclk=cti#p/a/u/0/yJnCzzGAXVE


Kamil


29 sty 2010

WPADŁO MI W UCHO #1: SWEET DREAMS.


Beach House

“Teen Dream”
Sub Pop 2010r.





Lubię zaglądać na Pitchfork. Jakkolwiek można psioczyć na dość jednolite gusta chicagowskiej redakcji, to jednak trzeba im oddać, że są obecnie największym źródłem wiedzy o tym co w trawie piszczy. Należy jednak dość ostrożnie podchodzić do ich muzycznych sympatii. Zbytnie sugerowanie się pitchforkowymi ocenami bardzo często prowadziło mnie do straty 50 minut życia poświęconych na przesłuchanie jakiegoś rzekomo "wspaniałego albumu," który miał "rozkurwiać sufity" (i wcale nie piję tutaj do zespołu Girls, czy pobocznych projektów Bradforda Coxa z Deerhunter ;).


Tym razem w oczy kłuła „dziewiątka” przyznana nieznanemu mi zespołowi Beach House. Ukłuła, ale i zaciekawiła. Wszak płyta powstała pod protektoratem Sub Popu (Nirvana, Dinosaur Jr., Modest Mouse, Fleet Foxes). Istniała więc szansa, że nie będzie to kolejny przehajpowany band zza oceanu. Z pomocą nieocenionego Spotify przystąpiłem do odsłuchu i … po raz pierwszy od dość dawna byłem wdzięczny Pitchforkowi.


„Teen Dream” słucha się z dużą przyjemnością. Jest jak dobrze zmrożona wódka – wchodzi za pierwszym razem, a człowiek nawet się nie skrzywi. Przed odsłuchem nie miałem zielonego pojęcia czego się spodziewać. Beach House byli dla mnie muzyczną tabula rasa. Spodziewałem się kilkudziesięciu minut indie-rockowego rzępolenia i szczęśliwie się zawiodłem. Już pierwszy utwór na płycie – „Zebra” – wprowadził mnie w przyjemny nastrój. Duża w tym zasługa balsamicznego i nieco hipnotycznego głosu Victorii Legrand. Przez jej wokal piosenka przypomina nieco utwory Fleet Foxes (vide "White Winter Hymnal) . Również kolejny kawałek – „Silver Soul” - utrzymuje słuchacza w stanie przyjemnego zanurzenia (by nie napisać – 0drętwienia). Balladowe „Walk In the Park” oraz „Real Love” dodają płycie liryzmu, nie mającego na szczęście nic wspólnego z tanią zagrywką pod publiczkę złaknioną rzewnych melodyjek. Ten gatunkowy misz-masz dream popu, shoegaze’u, okraszony ździebkiem elektroniki (nie cierpię etykietkowania, ale dzisiaj świat domaga się klasyfikowania wszystkiego) został perfekcyjnie obrobiony w studiu przez Chrisa Coady’ego (jegomość współpracował m.in. z TV on the Radio i Yeah Yeah Yeahs). O tym, że niezły z niego fachura możecie przekonać się osobiście. Na swojej stronie http://www.beachhousebaltimore.com/ zespół uraczył słuchaczy pierwszym singlem („Norway”).


Dwa lata temu mieliśmy MGMT, w 2009 Camera Obscura. Teraz, już na początku roku duet Beach House zgłasza swój silny akces do wyścigu o miano „najbardziej przebojowej płyty a.d. 2010”. Miesięcy zostało jeszcze 11, więc dużo może się wydarzyć. Oby! Zapowiada się dobry rocznik.


Arek

27 sty 2010

HELLO! WE'LL BE YOUR SOCIAL WORKERS!


Podobno nie istnieje coś takiego jak "zbieg okoliczności". Tak przynajmniej twierdzi Dawkins, w którym zaczytuje się mój wspólnik. Po zreferowaniu przez niego tez Dawkinsa, wydaje mi się że mógłbym zostać gorącym orędownikiem rachunku prawdopodobieństwa. Jednak... Jakkolwiek by nie było, zadziwiające koincydencje czasami się zdarzają. Traf chciał, że dwa pierwsze
stricte merytoryczne wpisy zbiegły się z rocznicą naszego wyjazdu popularnonaukowego do Szkocji. Wyjazdu, który trochę namieszał w naszych życiach i kopułach. I być może pośrednio zainspirował do założenia tego bloga.

Niech ten wpis - nazwijmy go umownie "startowym" - będzie jednocześnie swoistym hołdem złożonym Szkocji. Na tę okazję mamy coś specjalnego. Wsłuchajcie się w ten iście lordowski akcent deklamujący przepiękny tekst, docencie gitarową wirtuozerię, a także fryzurę, w którą James Allan musiał zainwestować chyba z 220 voltów (tzw. efekt Strummera). Panie i Panowie. Czytelnicy i Czytelniczki. Porcja muzycznych uniesień prosto z Glasgow. Na dobry początek :)



TAK NA OKO #2: '81 W RYTMIE PUNK.


Wszystko, co kocham
reż. Jacek Borcuch
Polska 2009r.
ITI Cinema




To jest naprawdę dobry rocznik dla polskiego kina… I zaskakiwać może fakt, że wszystko kręci się wokół PRL-u. Najpierw wysmakowany „Rewers” Lankosza. Potem arcydzielny artystycznie i tragiczny w wymowie „Dom zły” Smarzowskiego. No i w końcu „Wszystko, co kocham” Jacka Borucha – filmowe Bildungsroman o dojrzewaniu, punku, miłości w czasach zarazy. Inaczej mówiąc – o roku ’81 widzianym oczami nastolatka.


Na początek zastrzeżenie – wydaje mi się, że film ten w pełni odczuć mogą głównie Ci, którzy w czasie wprowadzania stanu wojennego byli mniej więcej rówieśnikami bohaterów (okolice wieku maturalnego). Nie będzie chyba dane mnie, profanowi, odnaleźć wszystkich smaczków oraz „klimatu tamtych dni”. Niemniej obraz Borcucha polubiłem okrutnie - w przeciwieństwie do mojego co-blogera, który z całości zostawiłby chyba jedną scenę. Co sprawiło, że niemal w całości kupiłem „Wszystko, co kocham”?

1. Infantylność fabuły, jej uniwersalność i umowność, a jednocześnie zakorzenienie w polskich realiach. Borcuch wprost idealnie rozłożył akcenty między osobistą historią młodego chłopaka, przeżywającego miłosne uniesienia i brzdękającego z kolegami kapeli punkowej, a Wielką Historią, która straszy nas z kart podręczników historii.
2. Idealistyczny obraz młodości, który jednakowoż nie jest wybieleniem PRL-u i ciężkiego okresu początku lat 80. Reżyser przypomina fakt, o którym wielu twórców (i młodszych widzów) zdaje się zapominać: w tych trudnych czasach żyli normalni ludzie! Zakochiwali się, włóczyli bez celu, robili głupoty, grali muzykę. Brawa dla Borcucha za wrażliwość przy portretowaniu charakterów.
3. Magiczna, nostalgiczna (ale bez przesady) muzyka Daniela Blooma. Pierwszy raz od długiego czasu, naszła mnie po seansie niecna myśl, by nabyć sobie soundtrack. Niestety nie zrobiłem tego z braku pieniędzy…
4. Nawiązując do nazwy nagrody, przyznawanej w ramach łódzkiego (?) festiwalu Camerimage – „szczególna wrażliwość wizualna”. Poezja.
5. Last but not least - to się po prostu świetnie ogląda!

Kamil

TAK NA OKO #1: Z MNIEJSZEJ CHMURY WIĘKSZY DESZCZ.


W chmurach (Up In the Air)

Reż. Jason Reitman

USA 2009r.

UIP





Przystępując do oglądania najnowszego filmu twórcy “Juno” kierowałem się konkretnymi motywacjami. Po pierwsze – z czystej ciekawości chciałem się przekonać, czy to rzeczywiście tak dobry film jak o nim piszą. Po drugie – chciałem potwierdzić swoje przypuszczenia o tragicznej w skutkach chorobie członków Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej, która niszcząc ich układy nerwowe doprowadziła szanowne gremium do obwołania boxoffice’owego walca Jamesa Camerona najlepszym dramatem a.d. 2009 r.


Po seansie utwierdziłem się w swoim przekonaniu. Być może znów górę wzięła cholerna polityczna poprawność? Wypadało zagłosować na film o pro-ekologicznym przesłaniu. Cóż, pozytywni bohaterowie „Avatara” suną przez przestworza na quasi pterodaktylach. Główny bohater „W chmurach” Ray Bingham – zagrany oscarowo przez George’a Clooneya – latając od miasta do miasta korzysta z trujących samolotów (bo przecież nie może latać na kondorach). Poza tym jego wyuczony zawód, szczególnie w dobie globalnego kryzysu wydaje się być zajęciem co najmniej wątpliwym moralnie…


Co takiego robi? Otóż Bingham jest osobą wynajmowaną przez firmy w celu zwalniania swoich pracowników. Lata z miasta do miasta informując biednych ludzi o tym, że właśnie stracili pracę (słowo „wylani” w jego fachu jest niedopuszczalne). Znakomitym castingowym posunięciem było obsadzenie Clooneya w takiej właśnie roli. Przystojny i zadbany, w nienagannie skrojonym garniturze, sprawia że widzowi łatwiej jest przełknąć dwuznaczność jego zajęcia (sam chciałbym zostać wylany z roboty przez pachnącego Clooneya). Bingham jest w pewnym sensie postacią będącą zwierciadłem naszych czasów. W pamięć zapadają sekwencje podczas lotniczych odpraw, które ukazują automatyzm działań głównego bohatera w jego naturalnym środowisku. Wznosząc się w tytułowe chmury na pokładzie samolotów American Airlines, podkreśla swój status człowieka pozbawionego korzeni. Osoby bez stałego adresu, Boba Dylana w służbie korporacji. Domem Bingham są samoloty, hotele i wypożyczane samochody. „Przyjaciółmi” pomagającymi mu funkcjonować w swoim świecie, rozmaite karty stałego klienta i programy lojalnościowe, przyspieszające odprawę na lotnisku, czy też rezerwację hotelowego pokoju. W końcu czas to pieniądz. Granice zanikają, człowiek wyzwala się z lokalności i zaczyna myśleć globalnie. Przemieszcza się z zawrotną szybkością, bazuje na szybkich podnietach. Tak jak główny bohater.


Jednak jak można było się spodziewać w tego typu produkcjach, prędzej czy później doskonale zorganizowany świat głównego bohatera zostanie ruszony z posad. A już na 100% można być pewnym, że przyczynią się do tego kobiety. W filmie Reitmana niewiasty są dwie. Jedna dojrzała, trudniąca się tym samym co główny bohater. Druga to nieopierzona gąska, dopiero wchodząca w dorosły świat. Z dojrzałą Alex (Vera Farmiga) z początku łączy bohatera tylko przelotny seks. Z czasem jednak związek zbacza z drogi czystej fizyczności w stronę niemalże platoniczności. Dla młodej Natalie (Anna Kendrick) Ray jest bardziej nauczycielem, który wdraża ją w meandry zawodu, a także dorosłego życia. Jednak jak to w życiu … role często się odwracają … A co za tym idzie, zmienia się świat bohatera. Czy z korzyścią dla niego? O tym najlepiej przekonać się samemu. Najlepiej przeznaczając 23zł uszykowane na kolejny już seans niebieskiej epopei Króla Świata, na skromniejszy ale treściwszy film Reitmana.


Arek

14 sty 2010

MACHINA RUSZYŁA!



W Łodzi pojawiły się pierwsze billboardy reklamujące 'Golden Slumbers' - bloga, który odmieni oblicze blogosfery. Tej blogosfery!