GOLDEN SLUMBERS. BLOG MUZYCZNO - FILMOWY NA CZASY KRYZYSU.

Żyjemy w czasach, w których Czesia z "Klanu" pisze książkę o tym jak stać się sławną, a idiota wspinający się po piorunochronie jest postacią kultową. Dlatego tak bardzo potrzebne są w Polsce prawdziwe autorytety. A blog "Golden Slumbers" to prawda 24 razy na akapit.

27 lut 2010

TRZY RAZY NOWY THOM YORKE.


Nie od dziś wiadomo, że chłopcy z Radiohead są fanami recyklingu, ratowania wielorybów i energooszczędnych świetlówek. W związku z tym nie zaskoczyło nikogo, że jeden z nich pojawił się w czwartek w Cambridge na zjeździe brytyjskiej Partii Zielonych. Rzecz jasna ten najbardziej zaangażowany w sprawy fauny i flory. Na dodatek dał pełnowymiarowy koncert. A przy okazji nie omieszkał zaprezentować trzech zupełnie nowych kawałków. I podobno sporo żartował.


Poniżej 3 razy nowy Thom Yorke. Przy okazji - czy początkowy, zapętlony zaśpiew "Give Up the Ghost" nie kojarzy Wam się z "Ruby Tuesday" Stonesów?








Arek



TAK NA OKO #8: POKONANY.


Invictus
reż. Clint Eastwood
USA 2009r.
Warner Bros.







Po obejrzeniu „Invictusa” jestem skłonny przypuszczać, że film Eastwooda sfinansowała sama FIFA, aby zachęcić niezdecydowanych kibiców, którym dość opornie idzie kupowanie wejściówek na zbliżający się Mundial w RPA. Zawirowania historyczne zaważyły na tym, że w afrykańskim kraju „jest jak jest”, a tamtejsze obszary urbanistyczne to obecnie jedne z najmniej bezpiecznych miejsc na planecie. Nie dziwi więc ostrożność fanów futbolu, niezbyt garnących się do wyjazdu do egzotycznego kraju. Ale mogło być jeszcze gorzej. Na szczęście pojawił się heros, który trochę zmienił oblicze południowoafrykańskiej ziemi …


He’s name was Mandela. Nelson Mandela. Miał licencję na jednoczenie, mimo że materiał do łączenia był bardzo oporny. Bo jak tu pogodzić uciśnionych i sfrustrowanych czarnoskórych i przyzwyczajonych do swojej dominacji białych? Jak gwiazdka z nieba spadły mu Mistrzostwa Świata w Rugby w 1995r. O tym wydarzeniu opowiada najnowszy film Eastwooda. Nelson Mandela (Morgan Freeman) postanawia połączyć siły z kapitanem drużyny RPA w rugby - Francois Pienaarem (Matt Damon), by zjednoczyć kraj. Jeśli w każdej „prawdziwej historii” staralibyśmy się oszacować procentową zawartość pierwiastka „hollywódzkości”, to z pewnością w tej jego poziom zbliżałby się do granicy „100% cukru w cukrze”. Historia nietypowej „współpracy” Mandeli i Pienaara była takim scenariuszowy „gotowcem”, który tylko czekał na zielone światło wielkiego studia. Na horyzoncie pojawił się niezniszczalny Clint Eastwood, który miał gwarantować dobry poziom filmu. Jednak tym razem został pokonany …


Może się czepiam, ale najbardziej przeszkadzał mi w „Invictusie” propagandowy ferment, niebezpiecznie skręcający w stronę politycznej poprawności. Znając bezkompromisowość reżysera i jego dość kontrowersyjne sądy, jest to co najmniej dziwne. Może rzeczywiście to film na zlecenie FIFA, a mistrzostwa w rugby są zgrabną aluzją do nadchodzącego mundialu? Niby twórcy pokazują problemy kraju ogarniętego biedą i międzyrasowymi niesnaskami, jednak stanowią one tylko dodatek do pokrzepiającej historii. Mandela w interpretacji Freemana to pomnik z kości słoniowej. Po prostu chodzące dobro. Co zdanie to życiowa mądrość nadająca się na opis Gadu-Gadu. Takie zero-jedynkowe naszkicowanie postaci Mandeli, nieświadomie czyni z niego chodzącą karykaturę. Chyba rzeczywiście za tą deifikacją prezydenta kryły się partykularne cele reżysera, który po raz kolejny chciał zedrzeć z siebie łatkę zatwardziałego konserwatysty z tendencjami narodowościowymi. Być może uznał, że autoironia w „Gran Torino” została niedostrzeżona przez większość widzów, dlatego spróbował raz jeszcze się "wybielić"?


Przy posągowym Freemanie, który wygląda jakby chciał dostojnym krokiem Mandeli wytuptać sobie Oscara, lepiej wypada Matt Damon. Uwagę przykuwa nie tylko potężna muskulatura, ale również bardzo wyważona gra aktorska. Damon nie szarżuje, pozostaje w cieniu swojego ekranowego „partnera” i przez to wiele zyskuje – w jego przypadku sprawdza się maksyma, że „mniej znaczy więcej”. Trzeci bohater filmu – rugby – prezentuje się bez zarzutu. Eastwood to sprawny reżyser, który wie jak pokazywać widowiskowe sekwencje. Odszedł od realistycznego (telewizyjnego) filmowania meczów, na rzecz relacji z centrum „pola bitwy”. Skupia się na przeżyciach zawodników, starając się ukazać zespołowego ducha, który ma być inspiracją do jednoczenia się białych i czarnych mieszkańców RPA.


„Invictus” jest w gruncie rzeczy prostą historią „ku pokrzepieniu serc”. Pokazuje tylko pewne aspekty przełomowych czasów w historii RPA. Razi jednostronnością i marginalizacją negatywnych aspektów przemian w kraju. Irytuje patetyczną grą Freemana. Jasne, że to film made in Hollywood. Jednak po Eastwoodzie spodziewałem się czegoś więcej.



Arek


23 lut 2010

POLSKA PIOSENKA OLIMPIJSKA.


Zimowe igrzyska w Vancouver trwają w najlepsze. Polska zdobyła póki co cztery medale, a ogólnie ze wszystkich olimpiad zimowych przywiozła ich jedynie 12! To mniej niż na niezapomnianych występach w amerykańskiej Atlancie (17 krążków). Wpis ten powstał z pobudek patriotycznych – celem jest zasygnalizowanie przyczyny tej zimowej niemocy, dzięki czemu kraj nasz będzie mógł stać się prawdziwą sportową potęgą.


Czy chodzi zatem o zły system przygotowań? A może gorszy sprzęt i warunki treningowe? Nic z tych rzeczy! Przyczyn doszukiwałbym się raczej w piosence… A mówiąc dokładniej – polskiej piosence olimpijskiej. Przyjrzyjmy się dokładniej tej kwestii, zaczynając od końca, czyli od Vancouver.


Vancouver 2010 – Pectus & Wilk & Krzywy



Piosenka olimpijska spod znaku “po linii najmniejszego oporu” – bierzemy topowy zespół z jego topowym hitem, zmieniamy trochę słowa, zapraszamy gości i… gotowe! A dla tych, którzy mieliby wątpliwość, kto jest mecenasem tego całego ambarasu, przed pierwszą zwrotkę wyśpiewany zostaje piękny prolog: „radio zet”. Czy może dziwić, że polskim sportowcom taki doping nie wystarcza? Spójrzmy zatem wstecz, sięgając do bogatszej tradycji letniej piosenki olimpijskiej, która działała na naszych z dużo lepszym skutkiem.


Atlanta 1996 – Edyta Górniak



Póki co niedościgniony wzór. Przejmujące wykonanie wokalistki, którą wielu będzie pamiętało jako jurorkę „Jak oni śpiewają?”, doskonale współgra z emocjami, jakich dostarczyły zmagania naszych olimpijczyków. Zawodzenie pięknej divy najbardziej podziałało na naszych zapaśników, którzy zafundowali nam "noc, która wstrząsnęła polskim sportem". Chociaż niektórych odstraszać może pirotechniczny tekst (w którym pojawia się nawet Scarlett O’Hara), to nie może to przysłonić oczywistego faktu – „To Atlanta” jest po prostu kawałkiem dobrego popu. A Edzia podobnie jak sportowcy, była wówczas w najwyższej formie. Potem zaczęła specjalizować się w śpiewaniu hymnów. Jak wyszło, każdy pamięta ...


Sydney 2000 – Markowski & Gadowski & Rynkowski



Trzech tenorów polskiego pop/rocka zapewnia polskich sportowców, że są najlepsi. Z najlepszych. Nie ma to jak skuteczna perswazja, która przełożyła się na niezły wynik 14 medali. PS. Uwagę zwraca także brawurowe i niesamowicie „ekspresyjne” wykonanie utworu w czasie Balu Mistrzów Sportu:)


Ateny 2004 – Smolik & Rojek



Najbardziej jajcarska piosenka olimpijska udowadnia, że polscy sportowcy nie mają chyba zbyt dużego poczucia humoru – tylko 10 medali… Zerwanie z patosem (nie ma smyków!) na rzecz pociesznych chórków („uaua”) i ciekawego smolikowego podkładu, słuchaczom wyszło chyba jednak na dobre.


Pekin 2008 – Kupicha & Węgrowska



Rzecz o przełamywaniu własnych słabości niezbyt przekonała „naszych” – ponownie 10 krążków. Może było zbyt smętnie (wszak jeden z działaczy nawet zasnął na pekińskiej trawce!)? A może większość zdała sobie sprawę, że i tak nie zdystansuje popularności Kupichy i spoczęła na laurach.


A zatem – artyści do piór i instrumentów! Piszcie dobre piosenki – olimpijczycy was potrzebują! Ku chwale polskiego sportu.


Kamil

TAK NA OKO #7: GDZIE LEŻY PRAWDA?


Autor Widmo
reż. Roman Polański
Francja/Niemcy/Wlk. Brytania 2010r.
Forum Film





Przyznam szczerze - gdyby nie medialna zawierucha wokół Wielkiego Rodaka, to raczej nie miałbym ochoty skonsumować jego najnowszego dzieła. Jestem jednym z tych twardogłowych, którzy uważają, że "wielki Polański" skończył się w latach 70. Owszem, "Pianista" jest
dobrym filmem, ale daleko mi do przyłączenia się do tłumu klakierów uznającego ten film za jeden z najlepszych obrazów dekady. "Oliver Twist" mimo swojego wizualnego wysmakowania, był filmem zaledwie poprawnym, z tendencją do niepokojącego "dłuuuużenia się". Z dzieł zrealizowanych w latach 80. i 90., oprócz dwóch powyższych jedynie "Frantic" trzyma dobry poziom. Jak na tle twórczości reżysera "Dziecka Rosemary" wypada "Autor Widmo"?

Wypada bardzo dobrze. Nie spodziewałem się, że Polańskiego stać jeszcze na zrobienie trzymającego w napięciu dreszczowca. Tym bardziej, że kończył ten film będąc już przysłowiowym "ptaszkiem na uwięzi" (stołu montażowego na wyposażeniu więzienia raczej nie było). Warto wytężyć słuch i posłuchać świetnej muzyki Alexandra Desplata, a także zwrócić uwagę na świetną robotę scenografów - wybranie modernistycznego domu na plaży, który miał "grać" hacjendę premiera (prawie jak nasz Hel).

To co jednak najbardziej uderza w "Autorze Widmie" to zadziwiająca aktualność i - kolejny już raz w przypadku Polańskiego -umiejętność wykrzesania z materiału literackiego autobiograficznego potencjału. Dość łatwo wywnioskować, co skłoniło twórcę do sięgnięcia po powieść Richarda Harrisa "The Ghost". Główny bohater, tytułowy Autor Widmo (Ewan McGregor) jest pisarzem, który za pieniądze pisze biografie znanych ludzi, zrzekając się później praw autorskich. Nie jest pełnoprawnym twórcą, a jedynie "chłopcem na posyłki" (w środowisku takich pisarzy nazywa się też "murzynami"), który ma ubrać życie celebryty w słowa. Po zagadkowej śmierci Mike'a McAry'ego, który był autorem-widmem byłego premiera Wlk. Brytanii - Adama Langa (Pierce Brosnan), bohater otrzymuje zlecenie dokończenia pracy poprzednika. Na odizolowanej od świata wyspie, w prywatnym domu premiera rozpoczyna pracę. Jednak z czasem zaczyna odkrywać nieznane fakty z życia polityka, co w kontekście śmierci McAry'ego zaczyna napawać go lękiem.
Bohater zdaje sobie sprawę, że został wplątany w sieć kłamstw i że znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie.

W postaci Langa, Polański najprawdopodobniej starał się pokazać samego siebie z lat 70. Były premier zostaje oskarżony o wspieranie niehumanitarnych metod postępowania z zakładnikami w Afganistanie. Medialne ostrze zostaje wymierzone przeciwko niemu. Premier-celebryta zostaje zaszczuty przez dziennikarzy, politycznych przeciwników oraz zwykłych obywateli. Chyba nie muszę pisać, w jakiej sytuacji był sam reżyser w roku 1977r.? (jeśli jest jeszcze ktoś kto nie wie, polecam Google i tag 'Polański Geimer').
Jednak Polański nie przewidział jednej rzeczy ...

Film, który zapewne miał być w pewnym stopniu próbą spojrzenia na swoje życiowe perturbacje w latach 70., stał się niezwykle aktualny wraz z momentem, kiedy pod koniec zeszłego roku amerykańscy agenci dorwali Polańskiego w Zurychu. Prorok jakiś, czy co? W osłupieniu oglądałem sceny, kiedy premier i jego świta oglądają relacje na żywo w CNN i SkyNews, w pewnym momencie widząc samych siebie filmowanych z helikoptera. No wypisz wymaluj Błękitny 24 i relacje TVNu z Gstaad w trakcie zatrzymania Polańskiego!
Wspaniały przykład filmu, w którym życie jego twórcy dopisało nowe konteksty, uaktualniło i wzbogaciło. Przy okazji znów warto pochwalić twórców za wybór lokacji. Przeszklony pokój domu pozwala na większą ingerencję w prywatność jego mieszkańców.

Poza jasnymi aluzjami do swojej biografii oraz jej "niechcącej" aktualizacji wynikającej z wydarzeń końca 2009r., Polański zdaje się jednak przede wszystkim powiedzieć nam, że "prawda leży gdzie indziej". Media nie rozstrzygną tego, czy Lang-Polański jest winny, czy niewinny. Prawdę poznają tylko najbardziej wytrwali, najbardziej dociekliwi, ci którzy są najbliżej. Widmo jest jak detektyw Gittes (Jack Nicholson) z "Chinatown". Znajduje się w centrum zawiłej intrygi i jako jedyny potrafi ją rozwiązać. Ale funkcjonuje niczym bohater greckiej tragedii, którego poczynaniami kieruje fatum (świetne ujęcie kończące film). Co więcej jest tylko "Widmem" (znamienne, że w filmie nie dowiadujemy się, jak ma na imię bohater grany przez McGregora). To jeszcze bardziej podkreśla jego anonimowość i niewielkie znaczenie w wielkim świecie (scena bankietu z okazji premiery książki), a nawet pewnego rodzaju kwestionowanie jego istnienia. A z taką pozycją wyjściową, ciężko przeforsować swoją wersję wydarzeń. Forget it Ghost, that's the way it is.


Arek

18 lut 2010

TRZY MUZYCZNE IMPRESJE Z BARCELONY.



W Barcelonie sztuka stapia się z codziennym życiem. Przez ostatnie trzy dni i ja postanowiłem stopić się z tym miastem. Chyba się udało. Ponieważ GS jest blogiem muzyczno-filmowym a nie dziennikiem podróży autora, wymyśliłem sobie, żeby "przemycić" swoje impresje w trzech muzycznych inkarnacjach Barcelony. I tym sposobem chytrze uniknę posądzenia mnie o szerzenie "prywaty" przez mojego co-blogera ;-). No to vamos!

Na pierwszy ogień szwedzka komuna muzyczna. Nazwa wymowna, tytuł wymowny. Ale po tych trzech dniach piosenka wydaje się niezwykle akuratna. Jest beztrosko, pogodnie, kolorowo. Gdyby Gaudi był indie-rockerem, to pewnie nagrałby coś takiego.


I'm From Barcelona-We're From Barcelona
Załadowane przez: pateman49. - Obejrzyj więcej rozśmieszających wideo.

Ale oprócz pełnych fantazji kamienic Gaudiego, "złotych rybek" Gehry'ego i rzeźby Lichtensteina (foto u góry), Barcelonę przyozdabiają też (a jakże!) gotyckie katedry i romańska świątynia. Ale najlepsze jest to, że "stare" i "nowe" w ogóle się nie gryzie. Jak w poniższym duecie.



Jednak czym byłaby tkanka miejska bez tkanki ludzkiej. Często zwykło się określać miasta mianem "żywych organizmów". Barcelona nie dość, że "żywym organizmem" jest, to jeszcze "cierpi" na pozytywną odmianę ADHD.



P.S. Prawie na koniec zacytuję Kolegę: "Boże błogosław tanie linie".
P.S.S. Mimo mojego uwielbienia dla tego miasta, nadal uważam że film Allena jest do bani.

Arek

13 lut 2010

Valentine's Day

Walentynek nie obchodzimy.
Ale dla tych co obchodzą - być może najlepszy cover evergreenu Savage Garden "Truly Madly Deeply"




Kamil

12 lut 2010

GORILLAZ

Tak wygląda koncert Gorillaz:



A tak występ Gorillaz Sound System:




Kamil

11 lut 2010

TAK NA OKO #6: KSIĄŻĘ, CZY KSIĘŻNICZKA?


Adam
Reż. Max Mayer

USA 2009r.

Imperial – Cinepix





Ostatnio miałem przyjemność obejrzeć dwa współczesne filmy traktujące o tzw. „związkach” – „Once” oraz „500 dni miłości”. Poprzez ukazanie przysłowiowej „ciemniej strony księżyca” relacji między kobietą a mężczyzną (choć zakończenie „500 dni…” razi mnie trochę zbytnim optymizmem), dość wysoko podniosły poprzeczkę oczekiwań wobec innych filmów o podobnej tematyce.

„Adam” to kolejna „nietypowa” komedia romantyczna z nutką melodramatu. Sytuacja wyjściowa wydaje się być o wiele bardziej skomplikowana, niż w przypadku dwóch ww. dzieł. Film zaczyna się od hitchcockowskiego „trzęsienia ziemi”. Umiera ojciec tytułowego Adama (Hugh Dancy). Chłopak zostaje sierotą. Co więcej, zdajemy sobie sprawę, że mężczyzna może mieć o wiele większe problemy z zaadaptowaniem się do nowej sytuacji niż przeciętny człowiek. Cierpi bowiem na zespół Aspergera (łagodną formę autyzmu), który w pewnym stopniu utrudnia nawiązywanie relacji z innymi ludźmi. Wydaje się, że chłopak będzie miał przechlapane. Jednak „love is on the way”! Do kamienicy Adama przeprowadza się atrakcyjna przedszkolanka Beth (Rose Byrne). Adam wpada jej w oko. Przez swoją chorobę wydaję się być dla niej ciekawą osobą. Z pewnością ciekawszą niż ex-chłopak, o którym Beth wypowiada się w niezbyt pochlebnych słowach. Jest dużym dzieckiem, przez co wzbudza w poczciwej kobiecie instynkt opiekuńczy.

Jak można się spodziewać, przez dalszą część filmu śledzimy historię „związku” głównych bohaterów. Zastanawiamy się: uda się, czy się nie uda? Beth coraz bardziej fascynuje się Adamem. Adam przywiązuje się do kobiety. Właśnie kierunek przepływu i rodzaj uczuć, wydają się być najciekawszym aspektem filmu. W pewnym sensie jest to historia księżniczki i pastucha. Na pierwszy rzut oka „pastuchem” wydaje się być Adam – nieśmiały, upośledzony towarzysko, mający swój świat, w dodatku cierpiący na uciążliwą chorobę. Księżniczką – pewna siebie, atrakcyjna, dość majętna (ma bogatego tatusia) Beth. Ale to przecież Beth podejmuje inicjatywę. To ona zakochuje się/zauroczyła się w Adamie. A Adam? Trudno stwierdzić co odczuwa. Jego choroba nie pozwala jednoznacznie ocenić co dokładnie czuje, choć częściową odpowiedź otrzymujemy w zakończeniu filmu. Kto jest więc pastuszkiem, a kto księżniczką? Albo raczej księciem? Znamienne, że w czołówce filmu pojawia się voice over, w którym Beth wypowiada dość znaczący cytat z „Małego Księcia” …

Pomimo tego ciekawego przesunięcia akcentów, „Adam” nie doskoczył do „Once” i „500 dni miłości”. Ogląda się go bez bólu, nawet z przyjemnością, nie kłuje w oczy, ale trochę razi swoją naiwnością, przez co wylatuje z pamięci dość szybko. Jasne, że taka jest konwencja. W końcu film korzysta z dobrodziejstw inwentarza komedii romantycznej. Jednak można było go bardziej „odbrązowić”. Bo obawiam się, że po obejrzeniu filmu niektórzy faceci zaczną wierzyć, że choroba psychiczna bądź jakieś fizyczne upośledzenie, mogą być kluczem do serc fajnych/ładnych dziewczyn. Niech mają jednak świadomość, że liczba łóżek w szpitalu jest ograniczona.

P.S. Zwróćcie uwagę na akcent Hugh Dancy'ego. Zdębiałem, gdy dowiedziałem się, że jest angielskim aktorem.


Arek

9 lut 2010

POLIGRAFIA #1: MORRISSEY - DROGA DO DOSKONAŁOŚCI.


Pomysł zrodził się podczas jednego z wielu wy
padów do Media Markt. Przeglądając półki z płytami, niczym Holmes i Watson odkryliśmy zadziwiające prawidłowości rządzące okładkową twórczością niektórych artystów. W związku z tym uroczyście ogłaszamy otwarcie nowego cyklu. Cyklu przeznaczonego raczej dla oldskulowych fanów muzyki, którzy oprócz zwykłego słuchania chcą jeszcze coś poczuć. Dosłownie. Dotknąć, otworzyć, wyjąć, powąchać. Jeśli po kupnie płyty bardziej od danych zapisanych na nośniku jaracie się zapaszkiem świeżo wyciągniętej książeczki, a na słowa „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” myślicie w pierwszej kolejności o okładce, a nie piosence, to dobrze trafiliście.


Cykl rozpoczynamy od dogłębnej analizy okładkowych dokonań Morrisseya, który zainspirował nas do rozpoczęcia tego ambitnego projektu. Wybraliśmy tylko regularne albumy, wzbogacając ten dorobek jedną kompilacją.



Viva Hate (1988)

Wyzwolony spod jarzma The Smiths, Steven Patrick Morrissey nie musiał już dzielić się powierzchnią okładki z innymi. 144cm2 kredowanego papieru okazały się idealnym medium do pokazania światu swojego ego. Zwróćcie uwagę na te cienie. Przecież to oczywiste nawiązanie do filmowego ekspresjonizmu! Cóż za artystyczna dusza. Na tej okładce, Morrissey po raz pierwszy publicznie ogłasza światu, że jego celem jest zostanie „najbardziej zajebistym facetem na planecie”.



Kill Uncle (1991)

Tylko On mógł pozwolić sobie na takie zuchwalstwo. Zabić wujka i sfotografować się w pozie „i don’t give a shit”. Uniesiona w górę grzywa sugeruje bliskie koneksje z Bogiem, który jako jedyny może osądzić Morrisseya za to co zrobił. Niebo …ekhm … gwiaździste nad nim, a prawo moralne w nim. A prawo moralne Steven Patrick ustala sobie sam!



Your Arsenal (1992)

Gustowna fotografia koncertowa. Gustowna gra światłem i cieniem. Gustowna, aczkolwiek przyduża koszula okalająca ciało Mozza. Gustowne ciało Mozza, które wyziera spomiędzy rozpiętej koszuli i za kilka lat będzie wyznaczać trendy dla innych, roznegliżowanych gwiazd, niekoniecznie z alternatywnej półki (vide Peter Andre). Gustowny mikrofon trzymany na wysokości kroku. Gustowny język Morrisseya, który… No właśnie, co on robi tym językiem?!



Vauxhall and I (1994)

Luźny Morrissey z lekko rozpiętą koszuliną. Pod ciężarem tego spojrzenia ugnie się każdy (po czym bez wahania kupi płytę i powącha okładkę).




Southpaw Grammar (1997)

Jeansowa kurtka Mozza i ponownie rozpięta koszulina znów wskazują na Wieczny Luz. Nasz bohater na tle jakiegoś zapadłego miasteczka wygląda, jakby szykował się co najmniej do rewolwerowego pojedynku z Pikiem Bishopem czy innym Gary’m Cooperem. Chyba nikt nie ma wątpliwości, kto byłby zwycięzcą.



Maladjusted (1997)

Zgrywus. Zatytułował płytę przymiotnikiem „niedostosowany”, a na okładce widzimy dojrzałego faceta, który od ręki mógłby stworzyć najlepszy boysband w historii muzyki. W gustownej bluzie w serek wygląda jak krzyżówka Nicka Cartera z Justinem Timberlakiem. To się nazywa „iść z duchem czasu”! Gdzie tu niedostosowanie? Morrissey rzecz jasna boysbandu nie stworzył, bo gdy przedstawił pomysł znajomym, Ci uświadomili mu, że musiałby występować na scenie z co najmniej dwoma innymi chłopakami i zrzec się tytułu frontmana, co rzecz jasna kłóciło się z monstrualnym ego Stevena Patricka.



You are the Quarry (2004)

W stylu retro. Był rewolwerowiec, był członek boysbandu, jest i gangster. Ale nie jakiś tam gangsta, tylko gość z klasą, w dobrze skrojonym garniturze, z nienagannie zawiązanym krawatem i inteligentnym spojrzeniem. Do retro wyglądu dochodzi różowe tło (też retro). I tylko wystudiowana, statyczna poza może nas zastanawiać: to jeszcze człowiek, czy już manekin?



Ringleader of the Tormentors (2006)

OK, może i Morrissey jest ikoną, indywidualistą i robi co chce, ale nie znaczy to, iż nie podlega żadnym wpływom. Okładką tego albumu dał to odczuć w sposób oczywisty, nawiązując do scenicznego wizerunku pewnego uznanego artysty… polskiego artysty! O kim mowa? Artysta to kojarzący się raczej z radosną i niczym nieskrępowaną, hedonistyczną biesiadą, ale mający również ciągoty do klasyki, tudzież posiadający na swym kącie alternatywny flirt z jednym z ciekawszych, swojskich projektów Mitch&Mitch. Panie i Panowie – możemy być dumni. Mozz zna, lubi i wzoruje się na Zbigniewie Wodeckim;)



Years of Refusal (2009)

Gdybym był Stevenem Patrickiem powiedziałbym: „Mam rozpiętą koszulę Freda Perry i trzymam bobaska. Wniosek – jestem modny, męski, seksowny i opiekuńczy. Po prostu jestem najbardziej zajebistym facetem na planecie. Po 21 latach ukończyłem dzieło swojego życia.”. Po wydaniu tej płyty Morrissey trafił do muzeum w Sèvres i został oficjalnym wzorcem „zajebistości”.


* Epilog *


Swords (2009)

Potwierdzenie bycia „the coolest man on the planet”. Morrissey idzie ze znajomymi na przechadzkę po lesie. Znajomi po omacku robią zdjęcia. Potem przy lampce dobrego wina zabierają się za oglądanie pół tysiąca przypadkowych fotek na komputerze. Przy którejś z kolei Morrissey mówi „stop!”. Wysyła zdjęcie do swojego managera i oznajmia, że będzie ono okładką najnowszej kompilacji. Manager: Mozza, why this one? Morrissey: I don’t know. I picked it by accident. I know the photo is pathetic. But don’t worry. People gonna love me anyway. After all I’m the coolest man on the planet.


* * *


Może ten artykuł będzie można za kilka lat nazwać czynem społecznym. Może dzięki niemu i przyszłym „Poligrafiom” zachęcimy Was do kupowania płyt w czasach kryzysu. Bo wiecie, okładka to tylko wierzchołek góry lodowej. Nawet nie wiecie jakie cuda kryją się w książeczkach …

5 lut 2010

WPADŁO MI W UCHO #3: 50 MINUT PRZYJEMNOŚCI ZA "CO ŁASKA".


New Century Classics
"Natural Process"
FDM Records 2009r.





O płycie NCC dowiedziałem się przypadkowo tutaj. Na stronie FDM przeczytałem dramatyczne statement wydawnictwa, które rezygnując z babrania się w oparach absurdu polskiego rynku fonograficznego, postanowiło rozdać płyty swoich wykonawców za darmo lub za symboliczne "co łaska".
Zapoznając się z majspejsowymi profilami twórców, zdecydowałem się przeznaczyć swój "wdowi grosz" na debiut New Century Classics. Zaważyła na tym moja słabość do instrumentalnych zawodzeń.

Po kilku dniach, Pocztą Polską dotarł do mnie pięknie wydany album polskich post-rockowców. Elegancki digipack, ciekawa okładka i przejrzysta wkładka. To się nazywa "zrobienie dobrego pierwszego wrażenia". Już przez samą dbałość o "jakość opakowania" zespół urósł w moich oczach. Polskie koszmarki zalewające półki sklepów wydają się przy NCC niczym męska reprezentacja piłki nożnej. Byle jakie, plastikowe, a i tak zgarniają więcej niż "gryzący trawę" (co widać już w sposobie "podania" materiału) młodzieżowcy. Nie dziwi więc frustracja gitarzysty NCC Marka Kamińskiego, której dał wyraz na stronie FDM.


Jednak skończmy z (słusznym rzecz jasna) narzekaniem. Co z samą muzyką New Century Classics? Powszechnie wiadomo, że o rewolucję w post-rocku ciężej niż zmiany w PZPN. Dlatego jeśli ktoś oczekuje płyty, która zmieni jego sposób patrzenia na świat, niech porzuci nadzieje. NCC nie powstali, aby dokonać przewrotu. Powstali, żeby tworzyć muzykę, która da zwykłą przyjemność słuchaczowi. Z zadania wywiązali się wzorowo. 12 zebranych na płycie utworów słucha się z nieskrywaną satysfakcją (a już z największą, otwierający album kawałek "Post-Cards"). Za przysłowiowe "co łaska" otrzymujemy 50 minut melodyjnego post-rocka, trochę na modłę This Will Destroy You. Tam gdzie powinno być cicho, cicho rzeczywiście jest (zamykający płytę "Spiders in the Attic"), tam gdzie oczekujemy post-rockowego "tąpniecia", takowe dostajemy ("Sandbox Love"). Ściany dźwięku są? Są ("Buddha Pilot"). Instrumenty są? Są. Fajna okładka jest? Jest. Debiut udany? Udany. Szkoda tylko, że okupiony licznymi problemami natury okołomuzycznej.


Płyty możecie sobie posłuchać albo ściągnąć na oficjalnej stronie (forma fizyczna została na ten czas wyczerpana, więc nie dane Wam będzie poznać wypasionego tekturowego ubranka "Natural Process").


Arek

4 lut 2010

JÓ GO DO

Trzeci najbardziej znany Islandczyk (po Bjork i Einarze Gudjohnsenie) podzielił się kolejnym singlem ze swojego solowego debiutu "Go" (premiera 5.04.2010). A my dzielimy się razem z nim:



Fajny? Więcej o tym co porabia Jónsi możecie poczytać tu.

TAK NA OKO #5: MAN'S GOT TO KNOW HIS LIMITATIONS.

The Limits of Control
reż. Jim Jarmusch

USA/Hiszpania/Japonia 2009r.

Best Film




Tym zgrabnym bon motem posłużył się Brudny Harry w „Sile Magnum”. Jim Jarmusch chyba nigdy tego filmu nie widział – w przeciwnym razie nie nakręciłby czegoś takiego, jak „The Limits of Control”.


„Czegoś takiego” jest tu zwrotem jak najbardziej zasadnym, gdyż po niemal dwugodzinnym seansie wychodzimy (jeżeli nie zrobiliśmy tego wcześniej) z sali kinowej co najmniej skonfundowani. Fabuła? Niby jest, ale jakby jej nie było. Równie dobrze majestatycznie kroczący przez wyludnioną Hiszpanię Isaach de Bankolé i wysmakowane zdjęcia Christophera Doyle’a mogłyby stanowić element kampanii jakiegoś biura podróży, organizującego wycieczki na Półwysep Iberyjski. Napięcie? Pojawia się od czasu do czasu, dając złudną nadzieję, że akcja ruszy pędem do przodu, po czym wszystko wraca do swojego niespiesznego rytmu… Bardzo niespiesznego… Baaardzooo niespieeeszneegooo…………


Jeżeli nie zaśniecie w trakcie, możecie próbować doszukiwać się jakiegoś sensu. I w sumie można go znaleźć, traktując dwugodzinną wędrówkę, anemiczne rozmowy z kolejnymi postaciami i tajemniczą grę powtarzającymi się symbolami, obrazami, dialogami jako podróż ku odkupieniu, nirwanie niemalże. Tak, „The Limits of Control” ma jakieś buddyjskie konotacje, a że wtajemniczony w ten system jakoś specjalnie nie jestem, pozostawało mi tylko domyślanie się. W efekcie wyglądało to tak, że przez cały seans zamiast relaksować się i podziwiać hiszpańskie krajobrazy (polecam takie właśnie nastawienie), wysilałem mózgownicę niemiłosiernie, a mój umysł krzyczał: „Ale tu musi przecież o coś chodzić! To nie mogą być po prostu zwykłe jaja! Jim, co chciałeś mi powiedzieć?!”


Reasumując – Jimowi polecam obejrzenie „Siły Magnum”. Z filmu tego dowie się, że powinien znać ograniczenia nie tylko swoje, ale i widzów.


Kino dla ludzi o mocnych nerwach.


Kamil

3 lut 2010

[']


Nie chcemy być gorsi niż Onet.pl. Możecie składać kondolencje w komentarzach. P.S. Mimo to i tak uważamy, że "Titanic" jest o wiele lepszym filmem.

WPADŁO MI W UCHO #2: W LICZBIE MNOGIEJ.


The Album Leaf
"A Chorus of Storytellers"
Sub Pop 2010r.




Mój
pierwszy kontakt z twórczością Jimmy'ego LaValle'a dobrze liustruje poniższa grafika:


Jasno z tego wynika, że spotkanie było dość inspirujące. Przy balsamicznej muzyce The Album Leaf jakoś łatwiej przychodziło mi lanie wody w Wordzie. Dziś historia zatoczyła koło. Terminy znów gonią, a z nieba oprócz białego puchu spada kolejny muzyczny "listek" od LaValle'a. Czy jego muzyka i tym razem pomoże mi domknąć kolejny rozdział pisarskiego "dzieła życia"?

Szanse będą niewielkie, ale bynajmniej nie dlatego, że to zła płyta. Wręcz przeciwnie - jest dobra. Po raz pierwszy LaValle zrezygnował z bycia "Zosią samosią", na rzecz nagrania albumu z grupką muzyków. Dzięki temu niektóre kompozycje nabrały "piosenkowych" kształtów. Pewien zwrot zapowiadał już promujący wydawnictwo singiel "Falling From the Sun"(do przesłuchania tutaj). Ale na krążku znajdują się też inne przebojowe kawałki, chociażby "There Is a Wind", czy "We Are". Właśnie owa przebojowość powoduje, że album jest zbyt absorbujący, żeby połączyć go z pisaniem. Ryzyko byłoby ogromne.


Jednak oprócz nowych, przebojowych momentów, mamy również starego dobrego LaValle'a. Fani poprzednich płyt nie będą więc zawiedzeni. Znajdą ambientowo-postrockowe "Blank Pages" i "Stand Still", jak i pozbawiony zbytniej ornamentyki "Summer Fog". W "Tied Knotes" i "Within Dreams" usłyszą zaś echa twórczości Sigur Rós (wszak po raz kolejny przy produkcji płyty The Album Leaf, swoje islandzkie palce maczał "Jónsi" Birgisson). Mi ten muzyczny koktajl smakował.
Wprawdzie nie przyczyni się do napisania rozdziału magisterki, ale przynajmniej zainspirował do napisania tej recenzji.

Arek

1 lut 2010

TAK NA OKO #4: SAPERMAN.


The Hurt Locker
reż. Kathryn Bigelow
USA 2008r.





Film Kathryn Bigelow uważany jest za jednego z oscarowych faworytów. Po obejrzeniu nie pozostaje mi nic innego, jak dołączyć do grona klakierów rozpływających się nad historią amerykańskiej jednostki saperów w Iraku. Ale po kolei.


W czołówce widzimy motto - "wojna jest jak narkotyk". Po takim początku z grubsza wiemy, że będziemy mieli do czynienia z bohaterami, którzy - parafrazując Johna Rambo - "w wojennym piekle czują się jak w domu". Główny protagonista, starszy sierżant William James (świetna kreacja Jeremy'ego Rennera) kocha wojnę. Kocha ryzyko, które wiąże się z jego profesją. William jest saperem. Najlepszym z najlepszych. Można powiedzieć, że jest gwiazdą w swojej dziedzinie. W pewnym momencie mówi, że rozbroił 873 ładunki przez całą służbę.

Czy jest kolejnym szaleńcem rzuconym w wir wojny? Okazuje się, że nie. W trakcie filmu dowiadujemy się, że James ma żonę i syna. Czemu więc z premedytacją zostawia ich i woli wyruszyć na kolejną batalię, która w każdej chwili może skończyć się jego śmiercią? Kluczowa dla zrozumienia motywacji bohatera wydaje się scena w supermarkecie. Ma kupić płatki owsiane, ale widząc setki różnych rodzajów nie może się zdecydować, które włożyć do koszyka. Na wojnie wybór jest prostszy. Ogranicza się do przysłowiowej "czerni i bieli", "zła i dobra". Jeśli wybierze źle - zginie, jeśli dobrze - przeżyje. Mimo swojego fachu, bohater nie jest zafascynowany przemocą. Paradoksalnie jest pacyfistą, który wierzy że może przysłużyć się w słusznej sprawie (pomaga arabskiemu chłopakowi sprzedającemu płyty dvd, dodaje otuchy swoim kompanom, próbuje rozbroić ładunek i uratować samobójcę). Gdzie mu tam do filmowych demonów wojny pokroju majora Kilgore'a z "Czasu Apokalipsy", czy sierżanta Barnesa z "Plutonu".

Film jest znakomity nie tylko przez świetne naszkicowane sylwetki bohaterów. Frapujące są rozwiązania formalne i pomysły fabularne. Sceny akcji saperów są naprawdę emocjonujące. Duża w tym zasługa umiejętnemu wkomponowaniu w nie tzw. mikro-zdarzeń, zwiększających dramaturgię. Oglądając poczynania jednostki, naprawdę jesteśmy w stanie uwierzyć, że w każdej chwili może dojść do tragedii. Zaskakujący jest też anty-pojedynek snajperski na pustyni, pozbawiony jakiegokolwiek patosu i efekciarstwa (vide "Wróg u bram"). Napięcie ewokowane jest poprzez ukazanie przeciwników na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego (z detalem przywołującym styl filmów Sergia Leone).

Mniej więcej w połowie filmu pojawia się postać grana przez Ralpha Fiennesa. Patrząc na obsadę, spokojnie można uznać, że jest on największą gwiazdą w "The Hurt Locker". Ale zanim zdążymy się oswoić z jego obecnością na ekranie, grany przez niego bohater ginie od przypadkowej kuli. Spóźnił się o ułamek sekundy, jego rywal pierwszy pociągnął za spust. W tej scenie, w sposób najbardziej dobitny udało się Bigelow ukazać nieprzewidywalność i ślepą sprawiedliwość wojny. Nie liczą się stopnie i odznaczenia. Trzeba szybko podejmować decyzje. Alternatyw jest mniej, a zasady gry są klarowniejsze. Właśnie dlatego William wyżej od tzw. normalnego życia, ceni wojenną zawieruchę. A recenzent kinową wojnę w Iraku od łubu-dubu na Pandorze.

Arek