
Co nas kręci, co nas podnieca
reż. Woody Allen
Francja/USA 2009r.
Kino Świat

Cofnijmy się o siedem lat. W 2003 r. Allen nakręcił film "Życie i cała reszta", w którym wcielił się w rolę podstarzałego komika Davida Dobela, będącego mentorem głównego bohatera - Jerry'ego Falka (Simon Biggs). Bez trudu można było dostrzec podobieństwa między dwójką bohaterów, których dzieliła generacyjna przepaść. Falk był w gruncie rzeczy Dobelem, tylko kilkadziesiąt lat młodszym. Był Allenem z lat młodości. Na końcu filmu Dobel znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Jerry zaś opuszczając Nowy Jork wspomina swojego dziwnego przyjaciela.
Piszę o tym filmie nie bez powodu. "Życie i cała reszta" okazała się ostatnim nowojorskim filmem Allena, w którym wystąpił. Symbolicznie zniknięcie Dobela, było pewnego rodzaju znakiem, który twórca dał swojej publiczności. W swoim następnym filmie "Melinda i Melinda" reżyser już na ekranie się nie pojawił. Zaś w nakręconym w 2005r. "Wszystko gra", nie pojawił się nawet unieśmiertelniony przez Allena Nowy Jork. Reżyser opuścił Manhattan i zrealizował cztery filmy w Europie. O ile pierwszy z nich - nakręcony w Londynie film "Wszystko gra", był dziełem, które mogło konkurować nawet z najlepszymi obrazami Allena, to już kolejne dawały powody do postawienia krzyżyka na twórcy "Zeliga". "Scoop" okazał się nieudaną komedią kryminalną. Jest to zarazem ostatni film w którym zagrał Allen i póki co nie zanosi się na to, żeby nowojorski okularnik kiedykolwiek wrócił na ekran (przypomnijcie sobie, jak skończył jego bohater). Ostatni z londyńskich filmów -"Sen Kasandry", okazał się zaś łopatologiczną lekcją z Dostojewskiego, której daleko było do "Zbrodni i wykroczeń", czy chociażby "Wszystko gra". Czwarty europejski film Allena - "Vicky Cristina Barcelona", śmiało można nazwać najgorszym w jego dorobku. Jak stwierdził mój wspólnik - zamiast męczyć się na seansie, lepiej obejrzeć Discovery Travel, albo poszukać zdjęć Barcelony w sieci ... Ale na szczęście pogłoski o śmierci Allena okazały się mocno przesadzone. Reżyser wrócił do swojego naturalnego środowiska i filmowo odżył ...
Piszę o tym filmie nie bez powodu. "Życie i cała reszta" okazała się ostatnim nowojorskim filmem Allena, w którym wystąpił. Symbolicznie zniknięcie Dobela, było pewnego rodzaju znakiem, który twórca dał swojej publiczności. W swoim następnym filmie "Melinda i Melinda" reżyser już na ekranie się nie pojawił. Zaś w nakręconym w 2005r. "Wszystko gra", nie pojawił się nawet unieśmiertelniony przez Allena Nowy Jork. Reżyser opuścił Manhattan i zrealizował cztery filmy w Europie. O ile pierwszy z nich - nakręcony w Londynie film "Wszystko gra", był dziełem, które mogło konkurować nawet z najlepszymi obrazami Allena, to już kolejne dawały powody do postawienia krzyżyka na twórcy "Zeliga". "Scoop" okazał się nieudaną komedią kryminalną. Jest to zarazem ostatni film w którym zagrał Allen i póki co nie zanosi się na to, żeby nowojorski okularnik kiedykolwiek wrócił na ekran (przypomnijcie sobie, jak skończył jego bohater). Ostatni z londyńskich filmów -"Sen Kasandry", okazał się zaś łopatologiczną lekcją z Dostojewskiego, której daleko było do "Zbrodni i wykroczeń", czy chociażby "Wszystko gra". Czwarty europejski film Allena - "Vicky Cristina Barcelona", śmiało można nazwać najgorszym w jego dorobku. Jak stwierdził mój wspólnik - zamiast męczyć się na seansie, lepiej obejrzeć Discovery Travel, albo poszukać zdjęć Barcelony w sieci ... Ale na szczęście pogłoski o śmierci Allena okazały się mocno przesadzone. Reżyser wrócił do swojego naturalnego środowiska i filmowo odżył ...
Postawmy jednak sprawę jasno, "Co nas kręci, co nas podnieca" ("brawo" tłumacze) to nie "Annie Hall", "Zelig", czy "Miłość i śmierć". Niemniej zaryzykuję stwierdzenie, że w tej dekadzie to po "Wszystko gra" najlepsze dzieło reżysera. Dobrym posunięciem, było ponowne uczynienie głównym bohaterem intelektualisty-neurotyka. A już strzałem w dziesiątkę obsadzenie w roli Borisa Yelnikoffa, amerykańskiego komika Larry'ego Davida. David jest jednym z twórców serialu komediowego "Kroniki Seinfelda", a także pomysłodawcą i scenarzystą improwizowanego serialu "Pohamuj entuzjazm" (video poniżej).
Obydwaj Panowie spotkali się już dwukrotnie. David zagrał małe role w "Złotych czasach radia", a także w "Nowojorskich opowieściach". Oglądając "Co nas kręci, co nas podnieca" nie sposób odnieść wrażenia, że w osobie komika, Allen znalazł idealne medium do przekazania swoich cynicznych, przeżartych sarkazmem myśli na temat kondycji świata i natury ludzkiej.
W swoim najnowszym filmie, Allen po raz kolejny wprowadził chwyty deziluzyjne (vide "Annie Hall", "Życie i cała reszta", "Wspomnienia z gwiezdnego pyłu"), które demaskują filmową rzeczywistość. Już w pierwszej scenie Boris zwraca się bezpośrednio do widzów. Ale co ważne - jest on jedynym bohaterem, który zdaje sobie sprawę z tego "że gra w filmie". Gdy mówi to swoim filmowym partnerom, ci pukają się w czoło, jakby słuchali majaków schizofrenika. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że owo burzenie ekranowego świata przez zwroty do widzów jest jedynie zwykłym "puszczeniem oczka". Sam miałem mieszane uczucia za każdym razem, gdy bohater zwracał się bezpośrednio do mnie. Ale wraz z ostatnim zdaniem, które na ekranie wypowiada Boris (też zwracając się do nas), stało się jasne, że "w tym szaleństwie była metoda". Zdradzać szczegółów nie będę, ale napisać mogę, że to jedna z najlepszych filmowych puent w karierze Allena.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nowojorski okularnik zaserwował nam kilka błyskotliwych bon-motów. Tyrady Borisa - choć czasami przeszarżowane, zbyt długie i na siłę naszpikowane cynizmem - są zabawne i często trafiają w sedno. Moim ulubionym "żarcikiem", jest rozpatrywanie przez Borisa kondycji ludzkiej przez pryzmat automatycznych spłuczek w publicznych toaletach.
Cynizm i intelekt Yelnikoffa zostaje bardziej podkreślony przez to, że zostaje zestawiony z rozbrajającą ignorancją młodej Melodie (dobra rola Evan Rachel Wood). Relacja między stetryczałem starcem, a zagubioną dziewczyną jest rzecz jasna kalką z "Pigmaliona". Allen starannie wycisnął komediowy potencjał płynący z zestawienia tak różnych charakterów. Bezbłędnie poprowadził też aktorów grających rodziców Melodie. W tych rolach brylują znani z serialu "Sześć stóp pod ziemią" Patricia Clarkson i Ed Begley Jr. Matka Melodie - Marietta, z bogobojnej i sfrustrowanej kobiety, staje się erotycznie wyzwoloną reprezentantką nowojorskiej bohemy. Ojciec bohaterki - John, znajduje zaś swoje prawdziwe seksualne "ja".
Powracając do kanwy komedii intelektualnej, Allen udowodnił, że spisanie go na straty było przedwczesne. W "Co nas kręci, co nas podnieca" znów momentami widać rękę mistrza. Z komedii słowa, przechodzi w stronę komedii charakterów, mieszając obydwa elementy. Nie jest przy tym rzecz jasna oryginalny. Ale umówmy się - w końcu każdy reżyser kręci w gruncie rzeczy jedną i to samą historię, podawając ją na różne sposoby. Podobnie jest w przypadku Allena. Jego najnowszy film to znów bardzo ludzka historia, w której Nowojorczyk szuka odpowiedzi na od dawna frapujące go pytania - jaki jest sens życia? czy istnieje Bóg? dlaczego ludzie są źli? itp. Jednak tym razem robi to wg mnie w o wiele ciekawszy sposób? Dlaczego? To subiektywne odczucie, które idealnie oddają słowa jednej z bohaterek "Wspomnień z gwiezdnego pyłu": Bardzo podobają mi się Pana filmy, w szczególności komedie."
Arek
Witaj :)
OdpowiedzUsuńOsobiście wolę inne filmy Allena, chociażby "Mężowie i żony", "September" czy niezapomniany "Manhattan", którego sukcesu moim skromnym zdaniem nigdy nie udało się Allenowi po raz kolejny powtórzyć, niemniej do dzisiaj płaczę ze śmiechu nad "Przejrzeć Harry'ego". Dzisiaj usłyszałam w radiowej dwójce, że recenzenci Gazety Wyborczej raczej Go skrytykowali za najnowszy jego obraz, ponoć "ośmiesza" w nim Żydów. Hm... Sama wybieram się na ten film i nie wiem czego się spodziewać.
Ciekawie piszesz... Będę tu zaglądać :) Pozdrawiam serdecznie :)
Witam, rzeczywiście zarzut GW trafiony niczym kula w płot. Allen od zawsze podchodził ironicznie do kwestii swojej żydowskości, a co za tym idzie Żydów. Choć pod płaszczykiem owej ironii zawsze kryła się pewnego rodzaju rysa "obcości". Allen jest świadom tragedii, która spadła na naród żydowski, a także świadom jego wyobcowania w świecie ("Zelig"). Ja w jego najnowszym filmie nie doszukałem się żadnego "ośmieszania". Allen żartuje w ten sposób od początku swojej kariery. Dziwne, że krytycy GW tego nie zauważyli.
OdpowiedzUsuńWracając do innych filmów, to muszę przyznać, że "Manhattan" nigdy mnie nie porwał. Ze złotego okresu Allena to "Annie Hall" i "Zelig" uważam za szczytowe osiągnięcia jego kariery. Traf chciał, że są one bardziej komediami niż dramatami. Z "poważniejszych" dzieł zaś, najbardziej podobają mi się "Hannah i jej siostry", "Wnętrza", "Zbrodnie i wykroczenia" i "Wszystko gra".
Pozdrawiam i dziękuję za miłe słowa. Zapraszam do odwiedzania bloga :)