Pomysł zrodził się podczas jednego z wielu wypadów do Media Markt. Przeglądając półki z płytami, niczym Holmes i Watson odkryliśmy zadziwiające prawidłowości rządzące okładkową twórczością niektórych artystów. W związku z tym uroczyście ogłaszamy otwarcie nowego cyklu. Cyklu przeznaczonego raczej dla oldskulowych fanów muzyki, którzy oprócz zwykłego słuchania chcą jeszcze coś poczuć. Dosłownie. Dotknąć, otworzyć, wyjąć, powąchać. Jeśli po kupnie płyty bardziej od danych zapisanych na nośniku jaracie się zapaszkiem świeżo wyciągniętej książeczki, a na słowa „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” myślicie w pierwszej kolejności o okładce, a nie piosence, to dobrze trafiliście.
Cykl rozpoczynamy od dogłębnej analizy okładkowych dokonań Morrisseya, który zainspirował nas do rozpoczęcia tego ambitnego projektu. Wybraliśmy tylko regularne albumy, wzbogacając ten dorobek jedną kompilacją.

Viva Hate (1988)
Wyzwolony spod jarzma The Smiths, Steven Patrick Morrissey nie musiał już dzielić się powierzchnią okładki z innymi. 144cm2 kredowanego papieru okazały się idealnym medium do pokazania światu swojego ego. Zwróćcie uwagę na te cienie. Przecież to oczywiste nawiązanie do filmowego ekspresjonizmu! Cóż za artystyczna dusza. Na tej okładce, Morrissey po raz pierwszy publicznie ogłasza światu, że jego celem jest zostanie „najbardziej zajebistym facetem na planecie”.

Kill Uncle (1991)
Tylko On mógł pozwolić sobie na takie zuchwalstwo. Zabić wujka i sfotografować się w pozie „i don’t give a shit”. Uniesiona w górę grzywa sugeruje bliskie koneksje z Bogiem, który jako jedyny może osądzić Morrisseya za to co zrobił. Niebo …ekhm … gwiaździste nad nim, a prawo moralne w nim. A prawo moralne Steven Patrick ustala sobie sam!

Your Arsenal (1992)
Gustowna fotografia koncertowa. Gustowna gra światłem i cieniem. Gustowna, aczkolwiek przyduża koszula okalająca ciało Mozza. Gustowne ciało Mozza, które wyziera spomiędzy rozpiętej koszuli i za kilka lat będzie wyznaczać trendy dla innych, roznegliżowanych gwiazd, niekoniecznie z alternatywnej półki (vide Peter Andre). Gustowny mikrofon trzymany na wysokości kroku. Gustowny język Morrisseya, który… No właśnie, co on robi tym językiem?!

Vauxhall and I (1994)
Luźny Morrissey z lekko rozpiętą koszuliną. Pod ciężarem tego spojrzenia ugnie się każdy (po czym bez wahania kupi płytę i powącha okładkę).

Southpaw Grammar (1997)
Jeansowa kurtka Mozza i ponownie rozpięta koszulina znów wskazują na Wieczny Luz. Nasz bohater na tle jakiegoś zapadłego miasteczka wygląda, jakby szykował się co najmniej do rewolwerowego pojedynku z Pikiem Bishopem czy innym Gary’m Cooperem. Chyba nikt nie ma wątpliwości, kto byłby zwycięzcą.

Maladjusted (1997)
Zgrywus. Zatytułował płytę przymiotnikiem „niedostosowany”, a na okładce widzimy dojrzałego faceta, który od ręki mógłby stworzyć najlepszy boysband w historii muzyki. W gustownej bluzie w serek wygląda jak krzyżówka Nicka Cartera z Justinem Timberlakiem. To się nazywa „iść z duchem czasu”! Gdzie tu niedostosowanie? Morrissey rzecz jasna boysbandu nie stworzył, bo gdy przedstawił pomysł znajomym, Ci uświadomili mu, że musiałby występować na scenie z co najmniej dwoma innymi chłopakami i zrzec się tytułu frontmana, co rzecz jasna kłóciło się z monstrualnym ego Stevena Patricka.

You are the Quarry (2004)
W stylu retro. Był rewolwerowiec, był członek boysbandu, jest i gangster. Ale nie jakiś tam gangsta, tylko gość z klasą, w dobrze skrojonym garniturze, z nienagannie zawiązanym krawatem i inteligentnym spojrzeniem. Do retro wyglądu dochodzi różowe tło (też retro). I tylko wystudiowana, statyczna poza może nas zastanawiać: to jeszcze człowiek, czy już manekin?

Ringleader of the Tormentors (2006)
OK, może i Morrissey jest ikoną, indywidualistą i robi co chce, ale nie znaczy to, iż nie podlega żadnym wpływom. Okładką tego albumu dał to odczuć w sposób oczywisty, nawiązując do scenicznego wizerunku pewnego uznanego artysty… polskiego artysty! O kim mowa? Artysta to kojarzący się raczej z radosną i niczym nieskrępowaną, hedonistyczną biesiadą, ale mający również ciągoty do klasyki, tudzież posiadający na swym kącie alternatywny flirt z jednym z ciekawszych, swojskich projektów Mitch&Mitch. Panie i Panowie – możemy być dumni. Mozz zna, lubi i wzoruje się na Zbigniewie Wodeckim;)

Years of Refusal (2009)
Gdybym był Stevenem Patrickiem powiedziałbym: „Mam rozpiętą koszulę Freda Perry i trzymam bobaska. Wniosek – jestem modny, męski, seksowny i opiekuńczy. Po prostu jestem najbardziej zajebistym facetem na planecie. Po 21 latach ukończyłem dzieło swojego życia.”. Po wydaniu tej płyty Morrissey trafił do muzeum w Sèvres i został oficjalnym wzorcem „zajebistości”.
* Epilog *

Swords (2009)
Potwierdzenie bycia „the coolest man on the planet”. Morrissey idzie ze znajomymi na przechadzkę po lesie. Znajomi po omacku robią zdjęcia. Potem przy lampce dobrego wina zabierają się za oglądanie pół tysiąca przypadkowych fotek na komputerze. Przy którejś z kolei Morrissey mówi „stop!”. Wysyła zdjęcie do swojego managera i oznajmia, że będzie ono okładką najnowszej kompilacji. Manager: Mozza, why this one? Morrissey: I don’t know. I picked it by accident. I know the photo is pathetic. But don’t worry. People gonna love me anyway. After all I’m the coolest man on the planet.
* * *
Może ten artykuł będzie można za kilka lat nazwać czynem społecznym. Może dzięki niemu i przyszłym „Poligrafiom” zachęcimy Was do kupowania płyt w czasach kryzysu. Bo wiecie, okładka to tylko wierzchołek góry lodowej. Nawet nie wiecie jakie cuda kryją się w książeczkach …